Pojechałem do Comala, bo powiedziano mi, że tam mieszka mój ojciec, niejaki Pedro Páramo. Powiedziała mi to moja matka. I przyrzekłem, że pojadę go odwiedzić po jej śmierci. Uścisnąłem ręce matki na znak, że dotrzymam obietnicy: za chwilę miała umrzeć i byłem gotów przyrzec jej wszystko”. Tak zaczyna się najważniejsza powieść meksykańska XX stulecia – „Pedro Páramo” Juana Rulfa. Mało kto wie, że jest ona także początkiem drogi do światowego bestsellera Gabriela Garcii Márqueza, czyli słynnych „Stu lat samotności”. Márquez zmagający się wiele lat z problemem, „jak właściwie napisać moją wymarzoną powieść”, odnalazł właściwy ton właśnie dzięki lekturze „Pedro Páramo”. Odwdzięczył się meksykańskiemu autorowi wspaniałą przedmową, którą opatrzone jest anglojęzyczne wydanie owej książki.
Serialowe Macondo
Tak się złożyło, że w odstępie kilku tygodni do Netflixa trafiły ekranizacje obu tych tytułów. Filmem „Pedro Páramo” jako reżyser debiutuje wyśmienity autor zdjęć filmowych Rodrigo Prieto (trzy swoje oscarowe nominacje z czterech otrzymał za zdjęcia do filmów Martina Scorsese: „Milczenie”, „Irlandczyk”, „Czas krwawego księżyca”).
Z kolei powieść „Sto lat samotności” Márqueza doczekała się wersji serialowej. Jest to przedsięwzięcie kosztowne i prestiżowe, kręcone w Kolumbii z lokalną obsadą i wielkim pietyzmem dla literackiego oryginału. Całość liczyć ma 16 godzinnych odcinków, na razie obejrzeć można osiem.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.