Co noc pod każdym czynnym o tej porze sklepem dzieją się sceny dantejskie. Pijani w trupa klienci biją się między sobą, napadają przechodzących, choć sami ledwo trzymają się na nogach, a pijackie wycia i brzęk szkła rozlegają się do białego rana. Wówczas wychodzący do pracy muszą oglądać leżących na trawnikach, chodnikach czy śpiących na przystankach we własnych wymiocinach alkoholików. Nie da się przejść 100 metrów, nie natykając się na takiego osobnika. Ci, którzy jakoś trzymają się na nogach, stoją w kolejkach, aby kupić "małpki", które wychylają pod sklepem jednym haustem, wyrzucając następnie byle gdzie opróżnione flaszki, których sterty już w południe dosłownie piętrzą się w pobliżu. Wieczorami z co drugiego mieszkania dobiegają pijackie krzyki albo bełkoty. Służba zdrowia jest sparaliżowana przez poranionych pijaków, wskutek czego ci trzeźwi poszkodowani nie dostają pomocy.
Taki obraz wyłania się z opowieści zwolenników antyalkoholowego purytanizmu, którzy ostatnio stali się wyjątkowo aktywni. Trzeźwo (nomen omen) myślący obserwatorzy sytuacji zaczynają zadawać sobie pytanie, o co tu chodzi, jako że poziom antyalkoholowej histerii, która ogarnęła polską klasę polityczną i dużą część debaty w ciągu ostatnich miesięcy, jest wręcz zadziwiający. Zaczyna to wyglądać jak zaplanowane albo sterowane gdzieś zza kulis przedsięwzięcie, które ma spełnić czysto biznesowe cele. Nie jest to bynajmniej szalona teoria spiskowa. Wielokrotnie zdarzało się, że jeden sektor biznesu dyskretnie wspierał zmianę publicznych nastrojów, aby doprowadzić do zmiany prawa i w ten sposób wykosić konkurencję. Istnieją i w tym wypadku przesłanki mogące świadczyć o tym, że z czymś takim możemy mieć do czynienia.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.
