Z pensji PAN-owskiego asystenta rodziny z dwojgiem dzieci nie dało się utrzymać, więc mąż urlop spędzał, pracując na zmywaku w nadmorskiej knajpie. Za za robione korony kupował czasami drobne rzeczy do domu – młodszym rocznikom przy pomnę, że wtedy katalog IKEA oglądało się jak film fantasy.
Jako pamiątkę tych pobytów mam do dziś dwie brązowe miski z grubego, solidnego plastiku. Używam ich nie na stół, ale do przygotowywania potraw. Od pewnego czasu zaczęłam się zastanawiać, ile mikroplastiku przez te 40 lat dostało się do mojego i domowników organizmu przy używaniu szwedzkiego cuda, którym tak się zachwycaliśmy.
Bo nagle o mikroplastiku zaczęło się niedawno mówić, zupełnie jakby wcześniej te mat nie istniał. Oczywiście, że istniał, ale najwyraźniej były pilniejsze sprawy. W końcu nikt nie umarł z powodu napicia się wody z plastikowej butelki. O co robić raban?
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.
