Natrafiłem na nią na jednym z amerykańskich portali i pomyślałem, że tym razem do tłumaczenia musiał wkraść się albo błąd albo ktoś celowo słowa papieża wypaczył. Niemożliwe, mniemałem, żeby wypowiedź tak znacząca, tak istotna i nowa nie spotkała się z lawiną komentarzy, analiz, opinii. Jakież było moje zdumienie, kiedy znalazłem ją, w takiej samej postaci, przytoczoną po polsku przez Radio Watykańskie! Papież Franciszek powiedział, że „wszelki prozelityzm między chrześcijanami jest w sobie ciężkim grzechem i jest sprzeczny z samą dynamiką stawania się i bycia chrześcijanami.” I żeby nikt nie miał wątpliwości co miał na myśli dodał: „Kościół to nie drużyna piłkarska, która szuka kibiców”. Naprawdę, to właśnie Ojciec Święty powiedział i też naprawdę, nikt niemal tych słów nie zauważył!
Czym jest „prozelityzm między chrześcijanami”? Oczywiście, nawracaniem, przekonywaniem do swych racji. Jest tym, co do tej pory Kościół katolicki zawsze robił i co zawsze uważał za swój obowiązek: pokazywać prawdę objawienia i przekazać ją w nieuszczuplonej postaci, także tym, którzy jak protestanci, jej nie przyjmowali i nie przyjmują. Teraz jednak nawracanie zostało nazwane „prozelityzmem” – już samo to słowo jest dziwaczne, pierwotnie stosowano je w odniesieniu do pogan, którzy nawracali się na judaizm. Nie mniej zaskakuje metafora, jaką posłużył się papież: porównał nawracanie do zdobywania kibiców przez różne drużyny sportowe. Tak jakby przynależność do wspólnoty chrześcijańskiej – katolickiej, luterańskiej, prezbiteriańskiej lub metodystycznej – była tym samym co kibicowanie jakiemuś zespołowi. Czyli: wiadomo, że kluby są sobie równe, żaden nie jest bardziej prawdziwy i autentyczny, tak samo jest z kościołami. Czytałem te słowa wiele razy, tak jak i cały wywiad w „Avvenire" i doprawdy, włos jeżył mi się na głowie.
Przecież jeśli papież mówiłby prawdę, to wyszłoby na to, że przez ostatnich kilka wieków katoliccy nauczyciele, którzy dążyli do nawracania protestantów popełniali ciężki grzech! Nie byle jacy nauczyciele, ale praktycznie wszyscy papieże od XVI wieku a także najwięksi i najbardziej szanowani jezuici, ojcowie zakonu, z którego Franciszek się wywodzi. Czym innym zasłynął Piotr Kanizjusz, jak nie odzyskaniem dla katolicyzmu Niemiec? Na czym polegało zaangażowanie Piotra Skargi, jak nie na walce o dusze protestantyzujących się Polaków? A jak rozumieć tych wszystkich ludzi, którzy w XIX, XX wieku odkryli, że to Kościół rzymski przechował nieskażone słowo objawienia? Czy kardynał Newmannteż nie rozumiał „dynamiki bycia chrześcijaninem”? Po jakie licho przez tyle lat zmagał się z sobą i z otoczeniem? Co zrobić z Chestertonem? Z Julianem Greenem, z Evelynem Waugh? Więc to wszystko było bez sensu? To, czym Kościół do tej pory się chlubił – setkami, tysiącami konwertytów – nagle stało się „ciężkim grzechem”? Spór o autentyczność, podawanie racji, tłumaczenie, dążenie do pełni prawdy okazuje się nagannym „prozelityzmem”? I tak jak jedni kibicują Realowi Madryt a inni Barcelonie, jedni Legii Warszawa a inni Polonii tak też jest z katolikami i luteranami i episkopalianami i adwentystami? Niech każdy zostanie u siebie, niech każdy swoim kibicuje, niech każdy pilnuje swoich sektorów?
Nie mniej musi zdumiewać, że papież Franciszek w cytowanym tu wywiadzie kilka razy odwoływał się do Soboru Watykańskiego II. To w jego tekstach, najwyraźniej, upatruje uzasadnienia swojej postawy. Tyle, że mimo pewnej mglistości i często braku precyzji teksty soborowe niczego podobnego do tego, czego naucza papież, nie zawierały. Ot, w słynnej skądinąd deklaracji „Dignitatishumane”, jednym z najważniejszych dokumentów Soboru, ojcowie napisali: „Wierzymy, że owa jedyna prawdziwa religia przechowuje się w Kościele katolickim i apostolskim, któremu Pan Jezus powierzył zadanie rozszerzania jej na wszystkich ludzi, mówiąc Apostołom: "Idąc tedy nauczajcie wszystkie narody, chrzcząc je w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego, ucząc je zachowywać wszystko, cokolwiek wam przykazałem" (Mt 28,19-20). Wszyscy ludzie zaś obowiązani są szukać prawdy, zwłaszcza w sprawach dotyczących Boga i Jego Kościoła, a poznawszy ją, przyjąć i zachowywać.” To co Sobór czyni obowiązkiem każdego człowieka – działania służące poznaniu jedynej prawdziwej religii przechowywanej w Kościele katolickim, przyjęcie jej i zachowanie – papież nazywa grzechem i to nie byle jakim ale ciężkim. Ten sam Sobór w dekrecie o ekumenizmie naucza "Sposób formułowania wiary katolickiej żadną miarą nie powinien stać się przeszkodą w dialogu z braćmi. Całą i nieskazitelną doktrynę trzeba przedstawić jasno. Nic nie jest tak obce ekumenizmowi jak fałszywy irenizm, który przynosi szkodę czystości nauki katolickiej i przyciemnia jej właściwy i pewny sens."Ale czy słowa Franciszka to nie właśnie hiperirenizm? Dalej: w ogłoszonym przez kardynała Josepha Ratzingera, przyszłego papieża Benedykta XVI dokumencie „Dominus Iesus”, podpisanym przez Jana Pawła II, zostało napisane: „«Nie wolno więc wiernym uważać, że Kościół Chrystusowy jest zbiorem — wprawdzie zróżnicowanym, ale zarazem w jakiś sposób zjednoczonym — Kościołów i Wspólnot eklezjalnych”. Jak to wiernym nie wolno, skoro sam papież stwierdza, że różne wspólnoty kościelne są niczym drużyny piłkarskie, a przekonywanie do zmian barw klubowych jest moralnie niewłaściwe?
A może coś przegapiłem, może są inne możliwości rozumienia słów papieskich? Spróbujmy raz jeszcze je zbadać. Po pierwsze, może Franciszek nie powiedział tego, co powiedział? Jednak skoro dokładnie te same twierdzenia padają we włoskim oryginale, angielskich tłumaczeniach i oficjalnym polskim przekładzie, tej tezy nie da się obronić. Po drugie Franciszkowi może chodziło o coś innego niż to się powszechnie przyjmuje? Ale każda słownikowa definicja „prozelityzmu” jasno mówi, że chodzi o zmianę wiary, o przejście z jednej wspólnoty religijnej do drugiej. Może papież miał na myśli przymusowe nawrócenia? Nie. Mówi „wszelki prozelityzm”, a więc także ten, do którego dochodzi za pośrednictwem słowa, argumentów, przekonywania. A może ma na myśli płytki prozelityzm, kiedy to ktoś zmienia poglądy jak rękawiczki lub robi to ze względu na materialne korzyści? Tyle, że takiego zastrzeżenia nie ma.
Trzeba by zatem jego wypowiedź rozumieć dosłownie? Lecz to nie do przyjęcia. Gdyby faktycznie Franciszka rozumieć literalnie, to trzeba by uznać, że dokonał radykalnego przewrotu i przekreślił tradycję. Tylko i ta hipoteza ma swoją słabą stronę. Bo gdyby tak się stało, to przecież taki akt zostałby, nie ma wątpliwości,powszechnie dostrzeżony. Przecież setki, tysiące teologów, historyków, znawców dostrzegłoby owo zerwanie i przynajmniej dopominałoby się wyjaśnień. Przynajmniej pytałoby o co chodzi? Ba, błagałoby o wytłumaczenie, szukałoby właściwego znaczenia.
Tymczasem słowa padają, są czytane, docierają w różnych językach do całego świata, reakcji nie ma. W czym rzecz? Czy język aż tak się zdezawuował? Może wszyscy, co się tyczy możliwości dotarcia do prawdy religijnej stali się tak wielkimi sceptykami, że najosobliwsze nawet stwierdzenia nie spędzają im snu z powiek?Może powszechnie przyjmują, że żadne twierdzenie Boga nie sięga, a dogmaty wiary są jedynie odbiciem niejasnym i symbolicznym nieskończenie niepochwytnego Słowa? A może odpowiedź jest jeszcze inna: zbliżamy się do chwili, o której mówił Jezus, gdy pytał „czy Syn Człowieczy znajdzie wiarę gdy przyjdzie”. Powszechna oziębłość i obojętność zastąpiła gorliwość. Paplanina wyparła wiarę. Cóż, niezwykła to epoka, w której żeby wyjaśniać wypowiedzi następcy świętego Piotra trzeba odwoływać się do czasów ostatecznych.