W ubiegły wtorek o godz. 22.40 w Heernveen, niewielkiej miejscowości na zachodzie Holandii, na węźle dróg A32 i A7 policja ostrzelała traktor. Według komunikatu sił porządkowych kierujący próbował przejechać funkcjonariuszy i staranować policyjne pojazdy. Jednak na filmie z zajścia, który można znaleźć na Facebooku, wygląda to inaczej. Czerwony ciągnik z przyczepą został zablokowany na poboczu przez policję. Kierowca postanowił się jednak wyrwać z okrążenia, wjechał z pobocza na jezdnię, omijając policyjne samochody i funkcjonariuszy, po czym ruszył przed siebie. Jeden z policjantów strzelał od tyłu, gdy ciągnik już go minął. Z całą pewnością nie była to reakcja na jakiekolwiek zagrożenie.
Ten nieco absurdalnie wyglądający epizod (nagrywający film śmieją się nawet z niedowierzaniem zza kadru) to nie przypadek szalonego traktorzysty, ale jeden z aktów niemal już otwartej wojny pomiędzy holenderskim rządem Marka Ruttego a rolnikami w tym kraju. Wojny, o której w polskich mediach niemal się nie mówi, a która ma ogromne wręcz rozmiary, zwłaszcza jak na skalę państwa, w którym się rozgrywa.
Protesty na duża skalę
W 2020 r. w Holandii było ok. 11 tys. gospodarstw rolnych. W 2018 r. 54 proc. gruntów w Holandii stanowiły ziemie uprawne (dla obecnego konfliktu ma to znaczenie, co wyjaśni się dalej). Holandia od lat jest jednym z największych eksporterów żywności. W rolnictwie pracuje jednak niecałe 2 proc. zatrudnionych (dla porównania – w 2019 r. w Polsce, według Banku Światowego, było to 9 proc.). Wiele holenderskich gospodarstw to duże farmy i widoczna jest tam trwała tendencja do powiększania ich obszaru. Według spisu rolnego z 2010 r. 13 proc. farm miało między 50 a 100 ha, stanowiąc aż 32 proc. całej ziemi uprawnej.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.