Zadaniem Rafała Trzaskowskiego nie jest wygranie wyborów prezydenckich. Owszem, jak się uda – będzie to wielki sukces PO. To jednak póki co należy do sfery marzeń. Głównym celem tej podmianki było uratowanie samej Platformy Obywatelskiej. Za kandydatury Kidawy-Błońskiej partia naprawdę staczała się po równi pochyłej. Gdyby kandydat PO nie wszedł do drugiej tury – to byłby zapewne koniec Platformy jako partii zdolnej rzucić wyzwanie PiS-owi.
Zadaniem Trzaskowskiego jest zatem przede wszystkim odbicie żelaznego elektoratu, który zrozpaczony kandydaturą Kidawy-Błońskiej zaczął odpływać do Kosianiaka-Kamysza oraz – przede wszystkim – Szymona Hołowni.
Zauważmy, że Kidawa-Błońska rozpoczęła swoją kampanię w tonie pojednawczym – kierując się do centrum, próbowała walczyć o wyborcę centrowego, który wcale nie musi odczuwać nienawiści do PiS. Trzaskowski działa inaczej – on od samego początku uderza w najostrzejsze tony, co jest właśnie dowodem na to, że nie liczy już na wyborcę umiarkowanego. Musi po prostu „dogonić” Hołownię, który bardzo szybko zrezygnował z wizerunku uśmiechniętego liberalnego katolika i zaczął uderzać w tony radykalnie antypisowskie (początkiem tego procesu był słynny spot z „samolocikiem” smoleńskim).
Dlatego Trzaskowski na każdej konferencji mówi o Telewizji Polskiej, dlatego grozi dziennikarzom TVP – to właśnie najmocniej działa na radykalny elektorat antypisowski. Sama PO już dawno przestała być partią centrum czy partią liberalną. Obecnie jest ugrupowaniem antypisowskim i właściwie jest to jej jedyna identyfikacja ideowa (może jeszcze niezdefiniowana „unijność”). Skoro Trzaskowski ma uratować partię, to musi pokazać, że to on, a nie Hołownia jest głównym antykaczystą tej kampanii.
PO-PiS reaktywacja
Start Trzaskowskiego to jednak nie tylko ratunek dla Platformy Obywatelskiej, ale również, paradoksalnie, szansa dla Prawa i Sprawiedliwości. PiS i PO lata temu zmonopolizowały scenę polityczną, spychając pomniejsze partie na margines. Od 2005 roku wszystko na prawo od Kaczyńskiego i na lewo od Tuska zaczęło tracić na znaczeniu. PSL, SLD, nie mówiąc nawet o partyjkach Korwina czy Palikota mogły co najwyżej marzyć o roli przystawki w koalicji.
Oba obozy zawłaszczyły scenę polityczną, strasząc sobą nawzajem. Apogeum tego stanu były wybory w 2011 roku, gdy Polacy wybrali PO na drugą kadencję, by nie dopuścić Kaczyńskiego do władzy oraz wybory 2015 roku, gdy wybrali właśnie tegoż Kaczyńskiego, byle tylko pogonić Platformę.
Ten duopol od 15 lat zapewniał obu obozom stabilną egzystencję i niekwestionowaną pozycję po swojej stronie sceny politycznej. Dlatego paradoksalnie w interesie PiS-u była Platforma słaba, ale jednak dostatecznie silna, by uchodzić za największą partię opozycyjną. Kidawa-Błońska swoją decyzją o zawieszeniu kampanii zburzyła ten porządek, doprowadzając do sytuacji, gdy całkiem realny zaczął być scenariusz, w którym do drugiej tury wejdzie Władysław Kosiniak-Kamysz albo Szymon Hołownia.
Taki wariant byłby najgroźniejszy dla Andrzeja Dudy, gdyż w Polsce jest duży elektorat „cichy” sytuujący się poza PO-PiSem, który mógłby w którymś z tej dwójki dojrzeć szansę na rozbicie duopolu. Po drugie jednak, i to jest największe zagrożenie dla obecnego prezydenta, walka z Hołownią czy z Kosiniakiem-Kamyszem uśpiłaby wyborców PiS. Pojedynek z PSL czy kandydatem „niezależnym” nie może się równać z walką z politykiem złowrogiej PO. Perspektywa pojedynku z mdławym liderem ludowców nie rozpala wyobraźni, nie budzi emocji. Po trzecie natomiast, w czasie gdy zdemobilizowany elektorat Dudy zostałby w domach, na opozycji zapewne by padło hasło „wszystkie ręce na pokład”.
Szaleństwo w sondażach
Spadające notowania Andrzeja Dudy zdają się z jednej strony szokować jego zwolenników, a z drugiej dodawać skrzydeł jego przeciwnikom. W minionym tygodniu media alarmowały, że w ostatnim czasie „Andrzej Duda stracił 20 pkt. proc”.. Te wahnięcia są jednak w pełni zrozumiałe. Przyzwyczailiśmy się do „kosmicznych” wyników prezydenta w ostatnich tygodniach i sondaże, w których Duda wygrywa wybory w pierwszej turze zaczęliśmy traktować jako oczywistość.
Były to jednak badania prowadzone w początkowej fazie epidemii, gdy ludzie automatycznie grupują się wokół władzy. Przede wszystkim był to czas, gdy kandydatka największej partii opozycyjnej de facto zrezygnowała ze startu. W tej sytuacji miliony Polaków albo sami nie wiedzieli, jak mają głosować, albo na znak protestu rezygnowało z udziału w wyborach. Wyborcy PO nie zniknęli, tylko przestali być widoczni w sondażach.
Teraz, gdy cała sytuacja wydaje się stabilizować, gdy jest nowy kandydat PO, miliony wyborców ponownie odpowiada zgodnie z własnymi poglądami. Obserwujemy zatem nie nagłe przetasowanie sceny politycznej, tylko urealnienie stanu faktycznego. Kandydat PiS z poparciem 40-kilku proc. oraz kandydat PO z poparciem 20-kilku proc. to mniej więcej te same wyniki jakie oglądaliśmy przed wybuchem epidemii.
Paradoksalny Trzaskowski
Start Trzaskowskiego może paradoksalnie okazać się pozytywnym wydarzeniem zarówno dla PO jak i PiS. Z jednej strony pozwoli on oddalić niebezpieczne dla Dudy przejścia Hołowni czy Kosiniaka-Kamysza do drugiej tury, z drugiej natomiast sam Trzaskowski jest kandydatem na tyle obciążonym dziedzictwem PO, że będzie z nim o wiele łatwiej walczyć niż z centrowymi politykami.
Potwierdzają to wyniki niedawnego sondażu pracowni Estymator dla DoRzeczy.pl, w którym zarówno Hołownia jak i Kosiniak-Kamysz mają większe szanse na zwycięstwo z Dudą w II turze niż Rafał Trzaskowski.
Rafał Trzaskowski tymczasem to kandydat uosabiający wszystkie cechy, których elektorat Dudy nie cierpi w Platformie – zadufanie, elitaryzm, snobizm, arogancja. To polityk, który jak żaden inny (może oprócz Tuska) uzupełnia pisowską narrację o walce ludu z elitami. Do tego dochodzi tematyka LGBT, której Tusk czy Schetyna zawsze unikali. To wystarczy by w drugiej turze zmobilizować nie tylko wyborców PiS, ale również zwolenników prawicy, którym nie do końca jest po drodze z polityką prowadzoną przez Kaczyńskiego. Zarówno część wyborców Konfederacji, jak Kukiza czy nawet PSL może dzisiaj zapewniać, że nie poprze Dudy, ale gdy na kilka dni przed wyborami zaświta im wizja prezydenta Trzaskowskiego, to zapewne zagryzą zęby i pójdą do urn.
Po prostu drugą turę wygrywa ten kandydat, który jest mniejszym złem, który posiada mniejszy elektorat negatywny.
Wynik Kidawy-Błońskiej na poziomie 2-4 proc. mógł oznaczać upadek PO, a co za tym idzie – upadek duopolu PO-PiS i depolaryzację sceny politycznej. Dopóki Rafał Trzaskowski nadaje ton scenie opozycyjnej, dopóty PiS może straszyć Polaków powrotem ekipy Tuska. Gdy ta narracja się ostatecznie wyczerpie i odejdzie w zapomnienie, gdy PO nie będzie już straszakiem, PiS będzie w prawdziwych opałach.
Artykuł wyraża poglądy autora i nie musi być tożsamy ze stanowiskiem redakcji.
Zobacz poprzednie teksty z cyklu "TAKI MAMY KLIMAT":
Czytaj też:
Bolesna opowieść KazikaCzytaj też:
Cynizm i poniżenie
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.