Najpierw o konferencji. Zorganizował ją Instytut Goethego i nazwał „European Angst” – „Europejski strach”. Tu pozwolę sobie zacytować fragment informacji o konferencji:
„Populizm, ekstremizm i eurosceptycyzm szerzą się w Europie, tworząc napiętą atmosferę, w której obawy, nienawiść, złość i niepokój składają się na europejski strach. Wzrost popularności radykalnych ugrupowań takich jak AfD w Niemczech, UKIP w Wielkiej Brytanii i FN we Francji świadczy o tym, jak drastyczna zmiana następuje w europejskich społeczeństwach i polityce […]. Niedawnym świadectwem tego zjawiska jest zaskakujący wynik referendum w Wielkiej Brytanii, w którym większość, zachęcona przez populistycznych przywódców, zagłosowała za wystąpieniem z Unii Europejskiej, niekoniecznie rozumiejąc konsekwencje tego czynu. […] W społeczeństwach Europy Wschodniej wrogi stosunek do wartości liberalnych oraz nowoczesnych społeczeństw otwartych jest coraz częstszy. […]. Dlaczego to się dzieje teraz? Jak sobie z tym radzimy?”
I tak dalej w ten deseń. Reszty tego eurolewicowego bełkotu Państwu oszczędzę. Choć zwracam uwagę, że już samo to, iż ktoś pisze, że wynik brytyjskiego referendum był dla niego „zaskakujący”, dyskredytuje go jako obserwatora polityki i życia społecznego.
Przestudiowawszy dokładnie wstęp oraz listę zaproszonych gości, wśród których poczesne miejsce zajmował sam Naczelny Guru Lewicy Slavoj Zizek, doszedłem do wniosku, że przyjdzie mi wziąć udział w lewackim sabacie. A jednak był moment, gdy wydawało mi się, że moja obawa jest przesadzona. Szefowa Instytutu Polskiego w Brukseli opowiedziała mi bowiem, z jakimi założeniami Niemcy z Goethe-Institut zabrali się za organizowanie spotkania. Lub przynajmniej jakie założenia deklarowali wobec partnerów, w tym właśnie Instytutu Polskiego. Otóż oznajmili, że chcą naprawdę rozmawiać, naprawdę skonfrontować ze sobą opinie konserwatystów i lewicowców, naprawdę zastanowić się nad sytuacją. Gdybym nawet miał uznać, że był to szczery zamiar (w co, prawdę mówiąc, głęboko wątpię), to i tak musiałbym powiedzieć: drodzy niemieccy przyjaciele, tak jakby trochę wam nie wyszło.
Skąd mój sceptycyzm wobec intencji? Niezależnie od przebiegu konferencji, wystarczy przeczytać jej opis. Trudno mieć przecież wątpliwości, jakie jest założenie organizatorów: straszne siły populizmu wiszą nad Europą, a my, oświeceni i postępowi, musimy się jakoś bronić. Kto nie czuje się postępowcem, automatycznie staje się populistą.
Jeśli jednak ktoś wciąż mógł mieć nadzieję na uczciwą rozmowę, powinien ją rozwiać pierwszy dzień. Gdy na mównicę weszła laureatka literackiego Nobla Herta Muller, z pochodzenia Rumunka (jej ojciec był żołnierzem Waffen-SS), całe towarzystwo wstrzymało oddech. Zaczęło się nawet obiecująco, od literacko-wspomnieniowej historii o kołnierzu z lisa i braku wolności w rodzinnej Rumunii, ale szybko wróciło na utarte tory. Pojawił się zły Orban i jeszcze gorszy Kaczyński, obaj budujący „wodzowskie demokracje” (fuehrer democracy), ten drugi w dodatku w „katolickim kraju”. Pani Muller zachwyciła towarzystwo i otrzymała frenetyczne oklaski.
Potem było jeszcze zabawniej: w pierwszym panelu dyskutowali ze sobą: lewicowiec umiarkowany (czeska politolożka Vladimira Dvorakova), lewicowiec (francuski socjolog i filo-zof Didier Eribon) i skrajna lewaczka (turecka imigrantka do Niemiec, dyrektorka artystyczna berlińskiego Teatru Gorkiego, Shermin Langhoff). W tle siedzieli zatroskani sytuacją w Europie studenci, wytypowani do udziału w konferencji spomiędzy niemal 800 zgłoszeń. I, trzeba przyznać, wytypowani bardzo starannie, tak aby żaden z nich nie zakłócił głównego toku rozumowania.
Gdy chodzi o treść wystąpień – każdy może sobie ich posłuchać, jeśli nie szkoda mu czasu. Są w całości dostępne w internecie (cała konferencja do obejrzenia tutaj: https://www.youtube.com/watch?v=5W4mWIz2wg4). Ale odradzam, bo wystarczy przeczytać moje streszczenie: Orban jest zły i straszny, musimy bronić wolności, zagrażają jej populiści, którzy nie chcą w Europie uchodźców (słowo „imigranci” się właściwie nie pojawiało), bla bla bla, bla bla bla.
Jedynym sposobem rozbicia tej jednomyślności było skorzystanie z Twittera, ponieważ na wielkim ekranie na scenie pokazywane były posty opatrzone tagiem #EuropeanAngst. Mnie udało się z tego skorzystać, ale cenzura nie spała. Czeski kolega z „Hospodarskich Novin”, Martin Ehl, z którym dzieliłem sceptycyzm wobec założeń konferencji, próbował zrobić to samo, ale jego tłity już się nie pojawiły.
Drugiego dnia było nieco bardziej różnorodnie. Jedność w ocenie sytuacji rozbił – aczkolwiek w sposób umiarkowany i chyba nie do końca zrozumiały dla obecnych – holenderski socjolog i pisarz Paul Scheffer, który wprowadził do dyskusji nieco realizmu. Występując z pozycji typowego holenderskiego liberała, spokojnie wyjaśniał, że etykietowanie ludzkich obaw przed obcymi od razu jako ksenofobii czy rasizmu nie ma wiele sensu. Te obawy są zrozumiałe – on sam musiał się z nimi zmierzyć, zaś jego okolica w Amsterdamie zmieniła się nie do poznania. I nie jest to już to, co kiedyś było jego domem – dziś obok mieszkają Somalijczyk, Afgańczyk, Pakistańczycy. To już nie ta Holandia. Tłumaczył cierpliwie, jak złudne jest wrażenie zebranych na scenie młodych ludzi, że wszyscy w Europie – poza jakimiś archaicznymi wstecznikami – są nowocześni, otwarci, mobilni. Nie – mówił Scheffer – jest dokładnie odwrotnie. Większość Europejczyków jest przywiązana do swojego miejsca urodzenia. W Holandii wewnątrz kraju wykonuje się 60 tysięcy razy więcej połączeń telefonicznych niż poza jego granice. Dlatego najazd obcych może i ma prawo wystraszyć. Najpierw trzeba zrozumieć przyczyny tego strachu, nie potępiając go w czambuł, żeby zacząć myśleć, jak go zwalczyć.
Wychodząc z konsekwentnie liberalnych założeń, Scheffer nie pochwalił też cenzury opartej na koncepcji „mowy nienawiści” – a, jak łatwo sobie wyobrazić, w tym lewackim towarzystwie był to jeden z powracających motywów. Oczywiście, będąc konsekwentnym zwolennikiem liberalnej demokracji, powiedział także Scheffer, że naśmiewanie się z religii musi być tak samo dozwolone jak jej praktykowanie. Przy czym odpowiadał tutaj na głos jednej ze studentek, która wydawała się mieć wątpliwości, czy atak na redakcję „Charlie Hebdo” na pewno nie był uzasadniony, skoro gazeta ta wcześniej prowokowała, w obrzydliwy sposób pokazując Mahometa. O karykaturach Jezusa nie wspomniała.
Scheffer miał szansę pobudzić do myślenia, ale – mimo że przemawiał z pozycji liberała, nie konserwatysty – dla wielu i tak okazał się niestrawny. Jedna ze studentek wyznała po panelu, jak gdyby ze wstydem: „Słuchałam Scheffera i bałam się, że się z nim zgadzam”.
Mnie zestawiono z Sonią Mikich, a jako moderator wystąpił włoski dziennikarz Beppe Severgnini. Temat rozmowy nie pozostawiał wątpliwości, jakich wypowiedzi oczekują organizatorzy: „Słowa, słowa, słowa. Jak teorie spiskowe, spolaryzowana retoryka talk-showów oraz media społecznościowe wykrzywiają nasz obraz rzeczywistości i jak mogą reagować szanowane media” (podkr. moje).
Sonia Mikich, redaktor naczelna niemieckiej państwowej telewizji WDR, nie zaskoczyła. Z namaszczeniem charakterystycznym dla lewicowych elit europki, w szczególności niemieckich, klepała wytarte banały, przy czym odpowiadając na pytania studentów – formułowane często nieprecyzyjnie i mało rzeczowo – wygłaszała długaśne referaty jak z kolegium redakcji „Magazynu Świątecznego” „Gazety Wyborczej”.
Czym zatem doprowadziłem panią Mikich do szału? Co spowodowało, że na widowni rozległy się buczenia i pokrzykiwania o „rasistowskich bzdurach”? Wydaje się, że powody były cztery.
Po pierwsze – ponieważ zauważyłem, że niemal wszyscy dyskutujący posługują się pojęciem populizmu, ale nikt nie pofatygował się, aby je zdefiniować. Wiadomo, dlaczego – bo gdyby zacząć je precyzować, nie dałoby się już nim wygodnie okładać każdego oponenta jak pałką. Już pierwszego dnia umieściłem to spostrzeżenie na Twitterze. Jak potem napisał mi na Twitterze jeden z lewicowych obserwatorów debaty: „Warzecha kryje się za żądaniem definicji tak jak populiści za anonimowością w internecie!”. Zaiste, definicje to faszyzm! Precz z definicjami!
Po drugie – moje opowiedzenie się za całkowitą wolnością słowa. Oznajmiłem, że nic – poza bezpośrednimi groźbami, które każdy kraj definiuje w swoim kodeksie karnym – nie może być powodem do cenzurowania mediów społecznościowych ani jakichkolwiek innych, ani też powodem do zarzucenia internetowej anonimowości. Jeśli ktoś popełnia przestępstwo, to odpowiedzialność jest tylko i wyłącznie jego – to odpowiedzialność osobista.
Dlaczego ta teza okazała się obrazoburcza? Łatwo to zrozumieć, a wyjaśnienie jest niezmiernie niepokojące. Europejska lewica, podobnie jak skrajna lewica w Polsce, chciałaby sobie przyznać prawo do cenzurowania internetu i ograniczania wolności słowa, gdy naruszane są hołubione przez nią reguły politycznej poprawności, w tym, gdy pojawia się to, co nazywane jest „mową nienawiści”. O tej kategorii też zresztą wspomniałem, przywołując przykład używanego w Polsce na normalnych zasadach słowa „Murzyn”. Proszę sobie wyobrazić, jakie wrażenie w wypełnionej lewactwem sali zrobiło użycie słowa „Negro”.
Lewicy nie przekonują nawet stricte liberalne argumenty, jak te podawane przez Paula Scheffera. Kontrola nad językiem i dyskursem okazuje się ważniejsza – bo przecież, inaczej być nie może, lewica oczekuje, że to ona będzie ją sprawować za pomocą kategorii takich jak hate speech.
Trzecia wypowiedź, której obecni nie mogli zdzierżyć, dotyczyła wspomnianych w temacie dyskusji „poważnych mediów”. Przypomniałem, że te właśnie „poważne media” powieliły bez śladu weryfikacji łzawą historię chłopca, Aylana Kurdiego, którego ciało morze wyrzuciło na turecką plażę. Chłopiec stał się symbolem złej doli „uchodźców”. Dopiero po jakimś czasie okazało się, że mamy do czynienia z mistyfikacją. Chłopiec z ojcem wcale nie uciekali z ogarniętej wojną Syrii, ale płynęli z Turcji, gdzie rodzina żyła bezpiecznie. Pomysłodawcą zamiany Turcji na, docelowo, Niemcy był ojciec chłopca – matka nie chciała ryzykować. Nie można więc mówić o uchodźcach, ale wyłącznie o imigrantach. W dodatku odpowiedzialność za śmierć chłopca spada wyłącznie na jego ojca.
Tu już zaczęło się buczenie na sali, a czerwona z wściekłości Mikich wykrzykiwała: „Co to za różnica, skąd płynęli?!”. „Zasadnicza” – odparłem. – „Jest ogromna różnica, czy ucieka się przed wojną czy po prostu chce się wygodniej żyć”. Dla lewactwa jednak żadnej różnicy najwyraźniej nie ma.
Czara goryczy pani Mikich dopełniła się pod koniec. Severgnini zaintonował nostalgicznie: „Czy nie powinniśmy się jednak cieszyć z Europy, do której ciągną ludzie spoza niej, zwabieni przecież naszymi wartościami, naszą wolnością?”. Pozwoliłem sobie odpowiedzieć, że imigranci ciągną do Europy jedynie z trzech powodów i nie ma wśród nich tak zwanych europejskich wartości. Te powody to: obfity socjal, pieniądze i czasami, ale rzadko, praca. Tego było za wiele, na widowni rozległy się gwizdy, a Sonia Mikich właśnie wówczas wycedziła: „You are disgusting! You should be ashamed!”. „Rzeczywistość skrzeczy, ale proszę spać dalej” – odpowiedziałem. Musiałem zaiste wywrzeć na statecznej szefowej WDR duże wrażenie, skoro na koniec nie uznała za stosowne nawet podać mi ręki.
Ostatni panel, moderowany przez Martina Ehla, był właściwie występem jednego aktora – Slavoja Zizka. Guru lewicy odegrał typową dla siebie komedię, besztając jednych, pokrzykując na innych, a na koniec nazywając mojego czeskiego kolegę faszystą tylko dlatego, że chciał zakończyć dyskusję jakimś konkretnym, pozytywnym przesłaniem. Z konferencją pożegnał się, otoczony grupą wpatrzonych w niego fanów, nie znalazłszy nawet momentu, żeby podziękować dziennikarzowi „Hospodarskich Novin” za poprowadzenie panelu.
Całość w tonie absolutnej poprawności politycznej, nie szczędząc sobie przytyków pod moim adresem, rekapitulował Sascha Lehnartz, szef działu międzynarodowego dziennika „Die Welt” – i to dałoby się jeszcze znieść. Ale jako główny podsumowujący występował następnie Jo Leinen, socjalistyczny niemiecki eurodeputowany. Gdy zaczął opowiadać, jak wraz z sojusznikami skutecznie zorganizował kontrdemonstrację wobec manifestacji Pegidy – wyszedłem. Są jakieś granice robienia z ludzi idiotów, a Instytut Goethego je wyraźnie przekroczył, dając ostatnie słowo socjalistycznemu politykowi. Cóż to ma wspólnego z otwartą dyskusję i brakiem uprzedzeń – dalibóg, nie mam pojęcia. Ale może „brak uprzedzeń” dla Niemców znaczy coś innego niż dla Polaków.
Czy warto było? Tak, jak najbardziej. Po pierwsze – bo wgląd w sposób myślenia europejskiego lewactwa jest nie do przecenienia.
Po drugie – bo przy takich okazjach można na własne oczy zobaczyć, że to, co w Polsce jest uważane z zapatrywania skrajnie lewicowe, u naszych zachodnich sąsiadów jest głównym nurtem. Jestem autentycznie przekonany, że szefostwo Instytutu Goethego sądzi, że zrobiło bardzo dobrą, wyważoną konferencję, którą zakłóciło jedynie wystąpienie zabłąkanego faszysty.
Po trzecie – bo są mimo wszystko światełka w tunelu. Wprawdzie już po wyjściu z sali na korytarzu dopadła mnie jakaś oburzona Europejka, pokrzykując to samo, co wcześniej Frau Mikich – „You are disgusting!” – ale też zaraz po panelu, w którym brałem udział, podeszło do mnie kilkoro studentów, którzy po cichu wyrażali poparcie, zainteresowanie i mówili, że są zażenowani sposobem, w jaki na moje słowa reagowała sala. Być może zatem nie wszystko stracone. Gdzieś tam są też ludzie rozsądni i myślący, trzeba ich tylko odnaleźć i ośmielić.