Ten tekst zacząłem pisać, zanim jeszcze Nowoczesna z PO postanowiły rozpocząć okupację sali plenarnej i zanim pod Sejmem pojawili się demonstranci. Dokończyłem go już po wydarzeniach piątkowego wieczoru w przekonaniu, że kwestia swobody dziennikarskiej w polskim parlamencie jest w istocie ważniejsza niż awanturniczy epizod. Że to ona określa relację władzy z obywatelami, a z tą relacją PiS okazuje się mieć spory problem, co odbija się w poczynaniach czasami niby marginalnych, takich jak zamknięcie terenów sejmowych dla osób postronnych.
Nie akceptuję poglądu, iż z krytyką takich czy innych działań rządzących należy się wstrzymać, gdy krytykują je także (w istocie z innych przyczyn niż ja) persony mało ciekawe. Nie zamierzam zmieniać zdania o bardzo złych zmianach, planowanych przez Marka Kuchcińskiego, tylko dlatego, że w pikiecie przeciwko nim wziął udział Tomasz Lis oraz dlatego, że pod obłudnymi hasłami wolności mediów sejmową burdę zaczęła Platforma. Jeśli w tej sprawie jestem czyimś sojusznikiem, to wyłącznie swoim własnym i swoich poglądów.
***
Gdybym tego nie przeczytał na naszym portalu, to bym nie uwierzył, ale jednak – to prawda: marszałek Senatu Stanisław Karczewski naprawdę się zatroskał, że dziennikarze piszący coś w Sejmie na kolanie czy podłodze to zły przykład dla dzieci odwiedzających parlament. Później jednak przypomniałem sobie, że ten sam Karczewski już jakiś czas temu dowodzić, iż oczyszczenie Sejmu z mediów ma służyć poprawie warunków pracy dziennikarzy. I dziwić się przestałem.
Nie przestaje mnie natomiast zadziwiać, z jaką ochotą partia rządząca rozpoczyna kolejne wojny z kolejnymi środowiskami, jak szybko wzrasta poziom jej arogancji, z jaką lekkomyślnością oddaje umiarkowane pola gry, skupiając się na dopieszczaniu twardego elektoratu. I prawdopodobnie ten właśnie twardy elektorat, z entuzjazmem przyjmujący wszystkie działania PiS, decyduje o tym, że część polityków tej partii może sądzić, iż wojna z mediami w Sejmie żadnej szkody nie przyniesie. Wszak wpisuje się idealnie w schemat antyestablishmentowych działań ugrupowania Kaczyńskiego, które atakuje, zwykle retorycznie, kolejne grupy, środowiska, obszary, uznawane za ostoję III RP – czy to w sferze polityki, czy jakiejkolwiek innej. Przepełniony resentymentem twardy elektorat czeka na więcej i frenetycznie klaszcze.
To jednak bardzo ograniczone podejście. Twardy elektorat twardszy ani liczniejszy się już nie stanie, można natomiast zrazić do siebie kolejną część wyborców bardziej umiarkowanych, a opozycji dać pretekst – w tym wypadku wcale nie zmyślony, choć przesadny – do alarmowania, również za granicą, o tym, jak ograniczana jest w Polsce wolność słowa. Kluczowym pytaniem, które należy sobie w takich sytuacjach zadać, jest: czy dane ryzykowne posunięcie było konieczne lub czy było konieczne w takiej formie i czy przyniosło jakąś wymierną korzyść?
W wypadku restrykcji, jakie mają być nałożone na media w Sejmie, odpowiedź jest oczywista. Nie, te regulacje nie były niezbędne, a już na pewno nie a formie narzucanych przez Kancelarię Sejmu reguł, których nie tylko nie próbowano nawet uzgadniać z przedstawicielami mediów, ale też nie poddano ich żadnym konsultacjom we własnym klubie, gdzie mają niemało cichych przeciwników. Głośno mało kto odważa się im sprzeciwić. Wyjątkiem jest choćby poseł Krzysztof Łapiński, który wcześniej przez lata pracował z dziennikarzami w biurze prasowym PiS i dobrze rozumie specyfikę oraz potrzeby mediów.
Na pytanie, czy PiS wyciągnie ze swojej kolejnej wojenki jakąś korzyść, odpowiedź także jest jasna: poza wzbudzeniem entuzjazmu w twardym elektoracie i poprawie własnego samopoczucia w Sejmie – nie, takich korzyści nie będzie. Gdyby zresztą chodziło o podejście czysto pragmatyczne i znalezienie modus vivendi dla polityków i dziennikarzy, marszałek Kuchciński zadziałałby całkiem inaczej: rozpocząłby konsultacje przynajmniej z największymi redakcjami, przedstawił problemy, propozycje rozwiązań, rozpoczęłyby się rozmowy i trudno mieć wątpliwości, że w takim trybie – dla obopólnej korzyści – udałoby się wypracować skuteczne rozwiązania. Zwłaszcza że sami dziennikarze rozumieli i przyznawali, że precyzyjniejsze uregulowanie zasad ich obecności w Sejmie by się przydało. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Przedstawiciele PiS nie wykonali najmniejszego gestu, świadczącego o chęci osiągnięcia porozumienia.
Można się domyślić, jak kombinują zwolennicy restrykcji w partii rządzącej. Uważają zapewne, że przy stabilnym poparciu i antyestablishmentowych nastrojach są w stanie komunikować się z ludźmi ponad głowami dziennikarzy, a dzięki nowym regulacjom unikną sytuacji dla siebie kłopotliwych. Tu się zasadniczo mylą, bo dopiero teraz zacznie się prawdziwy cyrk, gdy to politycy opozycji wcielą się w rolę dziennikarzy, zwłaszcza mediów PiS nieprzychylnych, i będą na swoich sejmowych kolegów czyhać na każdym korytarzu z gotową do nagrywania komórką, żeby następnie wysłać nagranie do sprzyjającej opozycji telewizji czy gazety. Czasy względnej dziennikarskiej swobody w Sejmie będą wówczas posłowie PiS wspominali z rozrzewnieniem i sentymentem (próbkę tego dostaliśmy już w nocy z piątku na sobotę).
Zwolennicy restrykcji nie rozumieją sposobu pracy mediów. Nie zdają sobie na przykład sprawy, że ograniczenie akredytacji uprawniających do poruszania się zresztą już tylko po części Sejmu do dwóch na redakcję w większości przypadków oznacza, że normalna praca nie będzie możliwa. Choćby dlatego, że posiedzenia Sejmu ciągną się czasami długo, a dwie osoby – nawet gdyby mogły być w Sejmie jednocześnie, co nie jest pewne – nie będą w stanie fizycznie tego wytrzymać. Z kolei dziennikarze prasowi stracą możliwość łatwego kontaktu z politykami, od których czerpali nieoficjalne informacje. Stracą ją, bo redakcja, jeśli będzie musiała wydelegować zaledwie dwie osoby, postawi na najsprawniejszych dziennikarzy informacyjnych, a nie publicystów czy analityków. Sejm był dotąd nie tylko miejscem tworzenia prawa – przynajmniej formalnie – ale też źródłem cennych wiadomości, do których umieli dotrzeć niekoniecznie dziennikarze informacyjni, ale wytrawni korespondenci polityczni. To się teraz skończy.
Jest jednak znacznie ważniejszy aspekt sprawy – mówiąc wzniośle: aspekt państwowy. Ogromną wadą władzy – każdej władzy – jest lekceważenie mądrego przysłowia: „dłużej klasztora niż przeora”. Państwo i jego instytucje należy urządzać w taki sposób, jak chciałoby się, aby były urządzone, gdyby było się nie u steru władzy, lecz w opozycji. Sposób, w jaki PiS chce potraktować dziennikarzy, tego kryterium oczywiście nie spełnia (nie spełnia go zresztą całe mnóstwo działań PiS, podobnie jak nie spełniało go całe mnóstwo poczynań PO). Zresztą gdy o dalece mniejszych ograniczeniach mówiło się osiem lat temu, kiedy marszałkiem Sejmu był Bronisław Komorowski, posłowie PiS z oburzeniem pokrzykiwali o pogwałcaniu wolności słowa. Jak widać, punkt widzenia zmienił im się zasadniczo wraz z punktem siedzenia.
PiS mówi o wprowadzeniu europejskich standardów. Naciągana argumentacja, bo standardy te w różnych miejscach są różne. Przede wszystkim jednak, nawet gdyby w większości państw były bardziej restrykcyjne niż w Polsce, nie jest to żaden powód, aby się na nich wzorować. Bo właściwie dlaczego? Mityczne „standardy europejskie”, z których PiS – słusznie – kpi na każdym kroku, nagle są dobre i słuszne w jednej sprawie? Bez żartów.
Daleko posunięta swoboda dziennikarzy w polskim Sejmie jest naszą własną tradycją, zapoczątkowaną po upadku komunizmu. Możliwość w miarę nieskrępowanego dostępu dziennikarzy do polityków była odreagowaniem czasu, gdy Sejm był ciałem potwierdzającym decyzje KC PZPR. Brak koturnowości, typowej dla niektórych systemów politycznych, bliskość i dostępność posłów nie miały jedynie znaczenia praktycznego, lecz również metapolityczne. Dlatego decyzja Marka Kuchcińskiego o zamknięciu terenów sejmowych ma wymiar symboliczny i dlatego symboliczny wymiar ma także plan restrykcji wobec mediów. To ni mniej ni więcej, ale odsuwanie władzy od obywateli, stawianie jej na piedestale – który to sposób rozumowania potwierdzają wypowiedzi niektórych polityków PiS, twierdzących, że nowe zasady będą sprzyjać poprawie wizerunku parlamentu. Będzie dokładnie odwrotnie: posłowie, o których wyborcy i tak nie mają najlepszego zdania, zostaną uznani za już kompletnych bufonów. Chcąc postawić się na cokole, ponad maluczkimi, zapominają, czym upstrzone są zwykle pomniki.
Co jednak ważniejsze, PiS pragnie wprowadzić zasady, które prawdopodobnie na zawsze – bo nie łudźmy się, że następcy zechcą je złagodzić – ograniczą kontrolną funkcję mediów. Zadziwia krótkowzroczność nie tylko polityków PiS, ale też zwolenników tej partii, którzy wydają się obserwować irytację środowiska dziennikarskiego z nieskrywaną satysfakcją: nareszcie pismaki dostaną po łbie. Bo przecież „złe media” zawsze przeszkadzały PiS-owi w pracy dla Polski. Tyle że po łbie dostaną głównie obywatele.
Restrykcje sprawią bowiem, że media stracą możliwość obserwowania, indagowania, przepytywania posłów tam i wtedy, gdy ci będą nieprzygotowani, gdy da się zauważyć ich dyletantyzm, niewiedza, zwykła głupota albo alkoholowa niedyspozycja. Ośmieszenia i obnażenia swojej niekompetencji, arogancji, buty boi się każda władza bez wyjątku, ale sposób, w jaki chce temu zapobiec PiS, przypomina słynną radę Wałęsy: „Stłucz pan termometr, to nie będziesz pan miał gorączki”.
Tymczasem właśnie w takich niezaplanowanych, niespodziewanych momentach, a nie na doskonale przygotowanych konferencjach, dowiadujemy się, kto naprawdę nas w parlamencie reprezentuje. Gdyby nie takie możliwości polskich dziennikarzy, nie mielibyśmy pełnej świadomości, jakim ignorantem w niemal każdej możliwej kwestii jest Ryszard Petru, Elżbieta Kruk nie pokazałby się jako osoba mocno przemęczona, która umie „coś tam, coś tam”, nie poznalibyśmy bizantyjskich upodobań Ludwika Dorna jako marszałka Sejmu, a Aleksander Kwaśniewski nie musiałby uciekać przed dociekliwymi dziennikarzami z Sejmu po drabinie. Bez kamer na sali plenarnej uchodzić będą bezkarnie głosowania na cztery ręce oraz lekceważenie przez posłów swoich obowiązków.
Trudno przyjąć argument, że jakość przekazu medialnego jest słaba, a restrykcje wymuszą jej podniesienie. Zarządzenia marszałka Sejmu nie są sposobem na polepszanie standardów redakcyjnych, zmianę gustów odbiorców i redagowanie mediów. Gdy Samuel Pereira pisze, że na zmianach stracą głównie paparazzi i tabloidy, pytam: czy politycy są od tego, żeby decydować, jakiego przekazu chcą odbiorcy? Czy to nie tabloidy ujawniały patologiczne, niegodne, skandaliczne zachowania posłów – właśnie dzięki temu, że ich dziennikarze mieli wstęp do Sejmu?
Niektórzy obruszają się, mówiąc, że po „zakładzie pracy”, jakim jest Sejm, nie mogą się pętać masy namolnych pismaków. Widać w tej opinii ogromną niechęć do mediów i przeświadczenie, że można się właściwie bez nich obyć. To oczywiście błąd, ale zwolennicy PiS pojmą to dopiero, gdy zmieni się władza.
Lecz najważniejsza jest kwestia absolutnie podstawowa: posłowie są wynajęci przez obywateli, przez nich opłacani i nie robią nikomu łaski, dopuszczając do obserwowania swojej pracy. O tym przede wszystkim, jak się zdaje, zapomniał marszałek Kuchciński i jego partyjni koledzy.