Przez wiele lat ta umysłowa formacja wykazywała się niezwykłą podatnością na propagandę „ciepłej wody w kranie” oraz klapkami na oczach. Wierzyli bez zastrzeżeń, że Tusk prowadzi ich ku europejskości, ogólnej fajności i awansowi społecznemu oraz materialnemu, przyjmowali prostą wizję świata zdeterminowanego w postępie, na drodze do którego Polska powtórzyć musi wszystko to, co miały za sobą społeczeństwa zachodnie, by osiągnąć to, co mają one dziś – laicyzację, genderyzację i bezalternatywne rządy politycznej poprawności, za którą to cenę dostaje się nieograniczony kredyt, nigdy nie wymagający spłacenia. Równie bezkrytycznie chłonęli z propagandowych przekaziorów władzy emocję wyższościowej pogardy i nienawiści wobec „obciachu”, czyli tego wszystkiego, co ich od roztopienia się w gejuropejskim raju oddalało: katolicyzmu, Kościoła, patriotyzmu, rodzimej tradycji i innej „wiochy”, uosabianej przez PiS i Jarosława Kaczyńskiego. To właśnie skłaniało ich do zachowania jako żywo przypominającego behawior lemingów, zwierzątek słynących z tak bezmyślnej stadności, że jeśli przywódca wprowadzi je w przepaść, wpadają w nią jego śladem tysiącami, całkowicie niezdolne do samodzielnej zmiany kierunku.
Z czasem, gdy stopniowo zgasł urok i czar Unii Euripejskiej, z leminżego zespołu wiary i emocji zostało tylko to drugie: pogarda, strach, nienawiść. I formacja społeczna w pewnym momencie znacząca rozpłynęła się, pozostawiając na placu boju osamotnionych kodomitów, do których – sądząc po średniej wieku na kodowskim imprezach – dołączyła w nieznacznym tylko stopniu.
(Mówiąc nawiasem – nie wierzmy, gdy politycy i media opozycji wmawiają nam oraz sobie, że to już nieprawda, że „czarnymi marszami” i „ciamajdanem” pod Sejmem udało im się „przyciągnąć młodzież”. Protest przeciw zmianie ustawy aborcyjnej był wydarzeniem jednorazowym, w który wiele niezaangażowanych politycznie osób włączyło się dzięki wielkiej propagandowej ściemie, wmówieniu im, że w społecznym projekcie „Ordo Iuris” są straszne, groźne zapisy, których w istocie wcale tam nie było; a pod Sejm zbiegły się organizacje lewicowe, zdecydowanie dominowały tam flagi tęczowe, fioletowe i czarne, co istotnie obniżyło średnią wieku, ale tylko dzięki niewielkiej liczebności ogólnej zbiegowiska.)
Natura próżni nie znosi, także natura polityki – skoro zbrakło lemingów, na których opierała się władza poprzednia, musiała wzrosnąć w siłę jakaś inna grupa społeczna, tworząc zaplecze dla władzy nowej. Zwykło się nazywać ją „żelaznym elektoratem”, ale to nieco mylące, bo stabilność sondażowych notowań na poziomie ok. 35 proc. zawdzięcza partia rządząca przede wszystkim poparciu wyborców kierujących się odruchem antyestablishmentowym – odruchem po części mającym motywacje materialne, bo PiS jako jedyna partia III RP wystąpił w interesie biedniejszych przeciwko bogatym i prowincji przeciwko metropoliom, po części godnościowe (patrz wyżej), a po części będącym odreagowaniem pogardy, jaką elity III RP przez ćwierć wieku traktowały untermenschów neofickiego balcerowiczyzmu - „starszych, gorzej wykształconych i z mniejszych ośrodków”. Siła tego odruchu wynika głównie z demonstracyjnej głupoty elit III RP, faktu, że po Tusku przestały one maluczkich czarować wróciły do ich bezczelnego, butnego pouczania i udeckiego wysyłania do kąta – a obecnie buduje tę siłę odrzucające sekciarstwo PO, Nowoczesnej i KOD, ich zapętlenie w jałowej nienawiści do PiS i niezdolność wyjścia poza postulat „żeby znowu było tak jak było”.
Nie wszyscy wyborcy deklarujący poparcie dla PiS podzielają jednak kulturową identyfikację „tubylczą”, na której zbudowana została tożsamość PiS, choć siłą rzeczy ciążą ku niej i jeśli PiS utrzyma się u władzy więcej niż jedną kadencję, zaczną uważać patriotyczny frazes w formule Rymkiewicza i Wencla, a z czasem nawet ćkane namolnie w każdą, ale to każdą imprezę, nawet nadanie sztandaru przedszkolu „apele smoleńskie”, za coś naturalnego, po prostu – przyzwyczają się, tak jak przez ostatnie lata przyzwyczaiły się w życiu publicznym do sznytu powierzchownej „europejskości”.
Podstawowy krąg wyznawców prezesa Kaczyńskiego jest węższy, sięga pewnie w porywach około 10 proc. aktywnych wyborców, za to spojony jest bardzo silnymi emocjami. Po pierwsze, jest to nośna, spójna narracja o roli Polski w generalnie wrogim jej świecie, z bardzo istotnym wyeksponowaniem tragedii w Smoleńsku, która w tej narracji była podstępnym, zaplanowanym mordem Putina na polskich elitach, „drugim Katyniem”. Po drugie, siłą spajającą jest kult Jarosława Kaczyńskiego. Wizerunek prezesa PiS w oczach wyznawców – jaka brata smoleńskiego męczennika i człowieka, który wszystko poświęcił Polsce, nie założył rodziny, nie dorobił się majątku, tylko latami walczył, cierpiał i prowadził do zwycięstwa – bardzo wyraźnie nawiązuje do wzorca wdrukowanego w polską świadomość Piłsudskim. Jednym z jego elementów jest, podobnie jak w wypadku „pierwszego marszałka” granicząca z nienawiścią niechęć wyznawców do tej większości narodu (a raczej właśnie „polskojęzycznych” tutejszych, nie zasługujących na to szczytne miano), która wodza nie doceniła, która go prześladowała i atakowała, względnie dawała na to przyzwolenie swą obojętnością. Dziś, gdy Komendant rządzi i zwycięża, ta część Polaków (nic, że stanowiąca większość, ważne, że nie mająca moralnej legitymacji do decydowania o Polsce) powinna przyjąć do wiadomości, że „j…ł ją pies”, i jeśli nie chce się przyłączyć – to ma milczeć i spadać na przysłowiowy bambus.
Na twitterze pojawiło się niedawno poręczne określenie, nawiązujące do peowskich lemingów – „pelikany”. Dlaczego pelikany? Bo łykają wszystko. Oczywiście, wszystko to, co rzuca im prezes albo ośrodki przez niego autoryzowane. Tupolew rozpadł się na wysokości stu metrów? Tak jest, to udowodnione. I uderzył w ziemię kołami, a nie grzbietem, co jest ostatecznym dowodem wybuchu na pokładzie? Tak jest, to również udowodnione. Awantura w Sejmie nie była skutkiem obopólnego zacietrzewienia i, najdelikatniej mówiąc, nieudolności marszałka Kuchcińskiego, tylko zaplanowaną akcją opozycji mającą zabokować ustawę dezubekizacyjną? Tak jest – do niedzieli. Bo w poniedziałek Komendant oznajmia, że to był pucz i chodziło o zablokowanie budżetu państwa, żeby powstała podstawa prawna do rozwiązania Sejmu – więc od poniedziałku tak jest, Komendancie, to był pucz!
Dobrze, przyjmijmy, jaki zatem był plan puczystów, skoro jedyną osobą mogąca wykorzystać dany przez nich pretekst i Sejm rozwiązać jest prezydent Duda? Kto tak pyta, ten jest „rozkraczony” (bardzo ważna obelga w manichejskich procesach quasi-myślowych pelikana, pozwalająca każdego potencjalnego sojusznika ustawić na pozycji wroga) i jego też j… pies. Chyba, żeby to Komendant powiedział, że Duda zdradził i też należy do puczu. Wtedy, tak jest, Komendancie, precz ze zdrajcą. Bogiem a prawdą, mógłby też Komendant powiedzieć, że nie tyle zdradził, co zawsze był w Układzie, ma przecież rodzinne związki z Unią Wolności i samo do niej należał – pelikany też łykną.
Przejąwszy pełnię władzy mógł Kaczyński naprawdę działać roztropniej. Oczywiście, wysadzeni z siodła, by nie rzec dosadniej, odsuwani od koryta, i tak robiliby wszystko, by dymić, zatruwać życie publiczne i szkodzić, ale wcale nie trzeba było im dawać tyle żeru. Trybunał Konstytucyjny można było przejąć „w ciągu roku, za to na dziesięć lat”, jak słusznie mówił Marek Jurek, nie dając przeciwnikom żadnej szansy wplątania w to Europy ani kwestionowania nowej przewodniczącej, w ogóle – szkoda miejsca na wyliczanie – wszystko można było zrobić w inny sposób, izolując wroga i spychając go na margines „siła spokoju” i socjotechniką Orbana. „Wszystko można, byle wolno i z ostrożna”, jak mawia lud.
Ale Jarosław Kaczyński właśnie nie lubi wolno i z ostrożna – on woli nieustającą awanturę, na wojnie czuje się jak salamandra w ogniu i świadomie, celowo prowokuje najbardziej histeryczne erupcje nienawiści przeciwko sobie i swojej partii. Szczególnie odkąd okazało się, że zaczął na tym wygrywać. Nie interesuje go przekonywanie kogokolwiek, skoro sam jest przekonany, i skoro ma wiernych wyznawców, którzy świata poza nim nie widzą i uodpornili się na jakąkolwiek logikę poza wiarą, że Jarosław wie co robi i zawsze ma rację.
„Nie dbał nigdy o większość, dbał o zgranie, o dyscyplinę swojej grupy” – czyż te słowa, którymi opisał Cat Mackiewicz zasadniczą właściwość polityki Piłsudskiego nie oddają idealnie metody Jarosława? Zaręczam Państwu, że można takich identyczności pokazać znacznie więcej, ale szkoda na to czasu dziś, gdy szampan na tradycyjną sylwestrową popitkę już się chłodzi.
Chodzi mi tylko o jedno – nie „milcząca większość”, nie Polacy zdroworozsądkowi, ale właśnie pelikany są i będą najważniejszą grupą Polaków, póki trwa obecny układ. Nie dlatego, że naprawdę są najważniejsi, ale dlatego, że są najważniejsi dla Komendanta. „Normalsów”, gdy przyjdzie do wyborów, każe Komendant przyprowadzić do urn wezwanej w tym celu agencji pijarowskiej – ale cała jego uwaga jest skupiona na wiernych wyznawcach. Po pierwsze, za cały polityczny program wystarczy im rzucić – że znów zacytuję Piłsudskiego – „bić k… i złodziei!!!”. Po drugie – zajadłość pelikanów w zderzeniu z zacietrzewieniem kodomitów, homolewicy i wszelkiego rodzaju udeckiej sklerozy gwarantuje niegasnącą, nie stygnącą ani na moment polityczną wojnę. A wojna, jako się rzekło, jest dla Kaczyńskiego żywiołem. Ale jest także wyborem taktycznym. Może i prowadzi do ruiny kraju (ale za wszystkie szkody winni są przecież oni, nie my! – bo my w słusznej sprawie) ale za to zapewnia to, co najważniejsze: „dyscyplinę własnej grupy”. Jest sposobem na to, by PiS pozostawał w karności, by, w przeciwieństwie do działającej według innych zasad poprzedniej „grupy trzymającej władzę” nie rozlazł się w pogoni za łupami i nie zdeprawował w luksusach. Walka trwa i zaostrza się w miarę postępów! Puczyści w granicach! Baczność! Kto się wychyli albo „rozkraczy” w jakikolwiek sposób – pod sąd polowy, gdzie wyrok będzie szybki i jedynie możliwy.
Nie chcę państwa straszyć przed Nowym Rokiem. Głupi jest, kto powiada, że PiS i PO to „jedno zło”. Każde zło jest inne. To pisowskie na razie jest mniejsze. Prawdziwe jego koszty zapłacimy bowiem dopiero, gdy – daj mu Boże zdrowie, ale każdemu prędzej czy później się ono kończy – Komendanta zabraknie. Obawiam się, że przedwojenna „dekompozycja Sanacji” po 1935 to będzie przy tym przysłowiowy pikuś, a Rydz, Beck czy Sławoj będą okażą się geniuszami w porównaniu z tymi orłami, które wychyną z „dekompozycji” PiS. Ale to jeszcze nie w tym roku. Taką przynajmniej mam nadzieję.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.