Z Urszulą Pańko, wdową po Walerianie Pańce, prezesie NIK, i byłą wicedyrektor Biura Informacji Kancelarii Sejmu rozmawia Mariusz Staniszewski. Całość opublikowana została w 44. wydaniu Do Rzeczy.
Poznamy kiedyś prawdziwe okoliczności śmierci pani męża?
Nie.
Dlaczego?
Dla dwa lata temu Solidarność napisała do prezydenta Bronisława Komorowskiego apel, by korzystając z dostępnych procedur i kompetencji, postarał się pomóc w wyjaśnieniu okoliczności śmierci Walerka. Według nich – podobnie jak zdaniem IPN – jego śmierć powinna zostać uznana za ostatnią zbrodnię komunistyczną. Na ten wniosek nie ma jednak odzewu, podobnie zresztą jak na podobny złożony pięć lat wcześniej. Ta śmierć jest ciągle niewygodna, a ludzie, którzy za nią stali, nadal są w polskiej polityce. Na najwyższych szczeblach.
Wie pani, kim oni są?
Wiem, ale nie powiem. Boję się procesów, przecież nie jestem w stanie udowodnić swoich słów. Będą robili ze mnie osobę niespełna rozumu. Zresztą cieszę się, że mąż nie mówił mi wiele o swojej pracy. Pewnie dlatego jeszcze żyję.
A co mówił?
Powtarzał: „Ula, wielu ludzi, którzy byli naszymi przyjaciółmi, też tam jest”.
Tam, czyli gdzie?
W FOZZ. On miał ich za uczciwych, ale okazało się, że nie tacy byli. To go bardzo przygniatało, pożerało. Dostawał anonimy, pogróżki. Sytuacja była nie do zniesienia, Walerek popadał w depresję. Poszłam wtedy do psychologa, który to potwierdził. Razem z doktorem tworzyliśmy plan strategiczny, żeby go od tego odciągnąć. To go przerosło. Nie w sensie zawodowym, ale charakterologicznym. Z jego podejściem do życia nie był w stanie sprostać takiemu zadaniu. Zresztą uczciwość Walerka nie była zaletą, to była uciążliwość. Kiedyś mieliśmy wyjechać za granicę i można było zabrać kilogram kiełbasy. Kupiłam kawałek krakowskiej, który ważył 1,2 kg. On kazał odkroić 20 dkg, bo prawo pozwala tylko na kilogram. Tak było ze wszystkim.
Namawiała go pani, by zrzekł się funkcji prezesa Najwyższej Izby Kontroli?
To nie miałoby sensu. Walerek nie mógłby tego zrobić – skoro podjął się tej funkcji, chciał swoją pracę doprowadzić do końca. Pisał wtedy zupełnie nową ustawę o NIK, bardzo zależało mu na tym, by ją skończyć. Wiem, że to zabrzmi patetycznie, ale matka napisała mu kiedyś w pamiętniku szkolnym: „Kochaj Boga, ojczyznę i ludzi”. I on tak żył. (...)
Aż przyszedł 7 października.
Zaczęło się od tego, że kierowca przyjechał nie tym samochodem, który mąż zamówił. Auto miało nas zabrać spod domu do Katowic, gdzie Walery miał wygłosić wykład inauguracyjny na Uniwersytecie Śląskim, a potem spotkać się z szefem tamtejszej delegatury. On nie chciał jechać lancią, bo nie znosił ostentacji. Pragnął uniknąć sytuacji, w której sąsiedzi widzieliby, że podjeżdża po niego taka limuzyna. Dlatego zamówił peugeota. Gdy pytał kierowcy, dlaczego przyjechał lancią, ten odpowiedział tylko, że taką dali. Pojechałam z nim i początkowo usiadłam z tyłu, z Januszem Zaporoskim, dyrektorem Biura Informacji Kancelarii Sejmu, z którym uwielbiałam żartować. Walerek kazał mi jednak przesiąść się na fotel obok kierowcy, bo zamierzał z Zaporoskim jeszcze porozmawiać. Śmiał się, że posadził mnie w najniebezpieczniejszym miejscu w samochodzie.
Pani nie wierzy w oficjalną wersję wydarzeń?
Oczywiście, że nie. Kierowca nie jechał za szybko – choć tak twierdzi sąd, który skazał go na więzienie i nikt nie chciał go ułaskawić. Czy 90 km/godz. na gierkówce dla lancii to dużo? Siedząc z przodu, widziałam go, jak odbijał mi się w lusterku bocznym. Z ruchu warg wyczytałam, że mówił do mnie: „Kocham cię”. I właśnie wtedy usłyszałam eksplozję. Samochód został rozerwany na dwie części i przeleciał na drugi pas ruchu. Karetka zabrała nas razem. Jechaliśmy bez sygnału. W szpitalu czekałam, aż zacznie się operacja męża, ale oni mogli już tylko pomóc mi. Nie wiedziałam, co się dzieje. Zaprowadzili mnie do sali, gdzie Walerek leżał na stole. Położyłam się obok niego. Był już martwy i widziałam, jak sinieje od paznokci. Nie wiem, jak długo tak leżałam. Ja wtedy też umarłam, choć żyję. A właściwie żyję, bo nie umarłam. Polska straciła wtedy wielkiego patriotę, ale co tam. Ja straciłam miłość mojego życia.
Dlaczego akurat wtedy to się wydarzyło?
Nikt nie zna odpowiedzi na to pytanie, bo przecież śledztwo nie doprowadziło do wskazania winnych. Ważne jest jednak, że Walerek kilka dni później miał przedstawić Sejmowi informację na temat FOZZ.
To był raport?
W dużej mierze opierał się na ustaleniach, jakich dokonał Michał Falzmann, który zresztą też nie żyje. Tam były ważne nazwiska uwikłane w afery. Walery miał w Katowicach przyjaciela Romana i kiedyś powiedział mu: „W kieszeni marynarki mojego popielatego garnituru jest kluczyk do sejfu. Pamiętaj o tym. Jakby coś mi się stało, weź ten kluczyk i ujawnij dokumenty”. Gdy Roman usłyszał o wypadku, przyjechał do szpitala, ale kluczyka już nie było. A sejf był pusty. Tam były oryginalne sprawozdania Falzmanna.
Nie było wiele czasu, by go zabrać.
Nikt niczego nie widział.
Coś jeszcze zginęło?
Jakiś czas temu z trybuny sejmowej przypomniał o tym Antoni Macierewicz, za którym zresztą nie przepadam. Walery miał wystąpić przed Sejmem i w Biurze Informacji przygotowywało się przemówienie dla dziennikarzy pod embargiem publikacji. Kopie wystąpienia powinny więc być w sejmowej bibliotece. Macierewicz oświadczył, że znalazł tylko jedną stronę. Nie wiadomo, kto i kiedy zniszczył właściwy dokument.
Pamięta pani policjantów, którzy przyjechali na miejsce wypadku jako pierwsi?
Nie. Pierwsze pół roku po wypadku mam wymazane z pamięci. Jednak wiem, że obaj zginęli podczas wyjazdu na ryby. Obaj byli instruktorami pływania. Pewnie nikt mi nie uwierzy, ale ja przez pół roku nie spałam. Gdy tylko zamykałam oczy, widziałam zgrzyt kół, twarze, krew. Wolałam więc nie spać. Zresztą do dziś mogę zasnąć dopiero po czterech środkach nasennych. (...)
Cała rozmowa dostępna jest w 44. wydaniu Do Rzeczy.