Pan Bóg nam sprzyja – miał zażartować Jarosław Kaczyński, komentując poczynania opozycji. Słowa padły podczas posiedzenia klubu PiS, które zwołano we wtorek wieczorem. Czyli tuż przed mającymi się rozpocząć następnego dnia kluczowymi obradami Sejmu i po kilku turach negocjacji, które nie zakończyły się porozumieniem.
Gdy prezes PiS wypowiadał te słowa, nie wiedział jeszcze, jaki będzie finał kryzysu parlamentarnego – że opozycja zakończy swój protest skłócona, podzielona i ośmieszona brakiem skuteczności. Grzegorz Schetyna, ogłaszając zawieszenie protestu, tłumaczył, że sukcesem jest przywrócenie dziennikarzy do Sejmu, ale chyba nikogo nie przekonał. Zwłaszcza że dziennikarzy przywrócono dużo wcześniej, a głównym postulatem Platformy było od jakiegoś czasu powtórzenie głosowania nad budżetem, do czego doprowadzić się nie udało.
Wolta Petru
11 stycznia, czyli w dniu, w którym miało się odbyć pierwsze w nowym roku posiedzenie Sejmu, budynek parlamentu przypominał twierdzę. Policyjne wozy, barierki. Spodziewano się powtórki z 16 grudnia, gdy tłum przeciwników PiS przez wiele godzin blokował posłom tej partii wyjście z Sejmu. Kancelaria Sejmu była przygotowana na konieczność przeniesienia posiedzenia do Sali Kolumnowej – dostawiono krzesła, zainstalowano większą liczbę kamer i zamówiono przenośne maszynki do głosowania. Andrzej Grzegrzółka z Kancelarii Sejmu przekonuje jednak, że ten scenariusz był traktowany jako ostateczność i marszałek Sejmu działał tak, by nie musieć z niego korzystać.
Dlatego od rana trwały rozmowy, które miały doprowadzić do zakończenia sporu i odblokowania sali plenarnej, a przy okazji pozwolić wszystkim wyjść z tego konfliktu z twarzą.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.