Nad ekspresem do kawy wisi drewniany krucyfiks, na sali pełnej stolików kalendarz z Matką Boską Fatimską, na ścianach grafiki – choćby ze św. Maksymilianem Kolbem, Cudownym Medalikiem i hasłem: „Kolbe. Życie na Maksa”. Obok cukiernicy i solniczki ustawionych na barze leży egzemplarz „O naśladowaniu Chrystusa” Tomasza à Kempis – po Biblii jednego z najbardziej rozpowszechnionych chrześcijańskich dzieł. Tak gości wita Docelowo, jak mówią jej założyciele, pierwsza katolicka kluborestauracja. W samym sercu Warszawy, przy ul. Marszałkowskiej, po sąsiedzku z hipsterskim pl. Zbawiciela nie tylko można wypić kawę czy zjeść obiad, lecz także wziąć udział w wydarzeniach kulturalnych, których wspólnym mianownikiem są chrześcijańskie wartości.
Wyjść z kąta
Lokal działa od czterech miesięcy. – Założyliśmy go w dwa i pół tygodnia, bez dużego budżetu, wspólnymi siłami. Porwaliśmy się trochę z motyką na słońce, ale doszliśmy do wniosku, że jeśli nie teraz, to kiedy? – opowiada Maciej Podulka, jeden z założycieli. Pomysł narodził się w głowach osób skupionych wokół Oratorium św. Jana Bosko. – Myśleliśmy o warsztatach majsterkowania dla dzieci i rodziców. Polacy na Zachodzie słyną z tego, że są zaradni – radzą sobie z drobnymi naprawami, potrafią zrobić coś z niczego. Dzisiaj jednak te umiejętności giną. Chcieliśmy powrócić do tego. Potrzebne były pieniądze i miejsce. Stąd narodził się pomysł kluborestauracji. Miała zarabiać na te warsztaty. Na razie drugi z pomysłów przerósł pierwszy, ale do warsztatów majsterkowania jeszcze wrócimy – mówi.
Przymiotnika „katolicka” określającego kluborestaurację się nie boi. – Czego mielibyśmy się wstydzić, jeżeli wierzymy, że za nami jest Pan Bóg? – pyta. – W pewnym sensie jesteśmy odpowiedzią na powstające klubokawiarnie o lewicowym profilu. Żyjemy w 2,5-milionowym mieście i do tej pory w centrum nie było lokalu o chrześcijańskim charakterze. Dlaczego my – katolicy – mielibyśmy się spotykać tylko w niedziele w salce parafialnej, przy cieście, które musimy sobie upiec sami? Musimy wyjść z kąta. Mam wrażenie, że dziś Kościół jest jak olbrzym zakrzyczany przez karła i zagoniony przez niego do narożnika – tłumaczy Podulka. I dodaje, że lokal jest otwarty dla wszystkich. – Nie jesteśmy ekskluzywni, nikogo nie wykluczamy. Na obiady przychodzą do nas bardzo różni ludzie. Czasami widzę, że są zaskoczeni faktem, iż wisi tu krzyż, ale także zaciekawieni naszym lokalem. Po leżącego na blacie baru Tomasza à Kempis wiele osób sięga z ciekawości.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.