Mało kto zwrócił uwagę na to, że 10 kwietnia Jarosław Kaczyński podczas przemówienia przed Pałacem Prezydenckim w siódmą rocznicę katastrofy smoleńskiej po raz pierwszy ani razu nie wymienił z nazwiska Antoniego Macierewicza, ani razu mu nie podziękował. W ostentacyjny sposób dziękował za to prezydentowi Andrzejowi Dudzie za wsparcie dla pomysłu budowy dwóch pomników ofiar tragedii oraz podkomisji Wacława Berczyńskiego za jej prace. Wiadomo, że podkomisję powołał Macierewicz w obrębie MON, ale tym razem prezes o tym nie wspomniał. – Wtedy już wiedziałem, że z Antonim będzie źle – opowiada nam jeden z polityków obozu władzy.
Zgrzyt był widoczny, zwłaszcza gdy przypomnimy sobie poprzednie rocznice smoleńskie. Rok temu Kaczyński mówił: „Antoni, Antoni i jeszcze raz Antoni! Dokonał cudu ze swoim zespołem”. Podobnie było podczas miesięcznic i wszystkich poprzednich uroczystości rocznicowych. Rzeczywiście, 10 kwietnia między Macierewiczem a Kaczyńskim wiało już chłodem, choć sytuacja nie wydawała się jeszcze tak napięta, jak się później okazało.
– Sprawa Misiewicza długo była przez prezesa tolerowana, bo rozumiał świetnie ten mechanizm, że skoro nie ma czym uderzyć w Antoniego, to uderza się w jego zaplecze. Prezes sam to wielokrotnie przerabiał i też stanowczo bronił ludzi, których w innych okolicznościach pewnie wcale by nie bronił, jak było choćby z posłem Piotrowiczem – tłumaczy nam jeden z rozmówców z PiS. – Sytuacja jednak zaczęła wymykać się spod kontroli i gra przestała być warta świeczki. Antoni obiecał, że Misiewicz zniknie, i on tego dopilnuje. – Kiedy prezes stracił cierpliwość? – pytamy. – Kiedy zorientował się, że Antoni się z tej obietnicy nie wywiązuje. Wściekł się, gdy zobaczył, że to nie jest tak, iż on sobie z sytuacją nie radzi, ale zwyczajnie robi go w konia. Deklaruje mu jedno, a potem robi swoje – tłumaczy osoba znająca kulisy sprawy.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.