Kliniki dla nieletnich zmagających się z zaburzeniami płci pękają w szwach. Z danych opublikowanych przez psycholog Agnieszkę Marianowicz-Szczygieł w „Kwartalniku Naukowym Fides et Ratio” wynika, że ostatnie osiem lat to dramatyczny wzrost liczby dzieci zgłaszających się do takich miejsc. I tak np. w Australii wzrost wyniósł 12,65 tys. proc. (!), w Szwecji – 19,7 tys. proc., a we wciąż uznawanych za jeden z najmocniej zakorzenionych w chrześcijaństwie krajów, czyli we Włoszech – wzrost wyniósł 7,2 tys. proc. Z kolei z badań Instytutu Gallupa wynika, że obecnie co piąta osoba z tzw. generacji Z (pokolenie urodzone po 1995 r.) identyfikuje się jako osoba LGBT (najczęściej utożsamia się z literą „B”, czyli biseksualizmem). Szerzej na ten temat pisał w tekście na łamach tygodnika „Do Rzeczy” Jan Pospieszalski („Transseksualność na siłę”, nr 41/2022). Problem więc istnieje, nie jest wymysłem „prawaków” i „moherów”.
Najłatwiej byłoby uznać, że to źli „lewacy” krzywdzą dzieci (na wysokim poziomie ogólności stwierdzenie to jest oczywiście prawdziwe), ponarzekać i poprzestać na stwierdzeniu, że „kiedyś było lepiej”. Jeżeli jednak konserwatyści i osoby, którym bliskie są wartości tradycyjne, oparte na wyśmiewanym niejednokrotnie prawie naturalnym, chcą nie tylko zrozumieć, lecz także próbować odwrócić bieg zdarzeń, to muszą postarać się rozłożyć to zjawisko na czynniki pierwsze.
Na początek istotna uwaga – dotykając tematów trudnych, ale ważnych społecznie, trudno uniknąć uogólnień.
W jakim świecie dorastają?
Próbując odpowiedzieć na pytanie, skąd bierze się lawinowy wzrost liczby dzieci deklarujących się jako LGBT, ewentualnie podważających płeć biologiczną, należy zastanowić się, w jakim świecie dorastają.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.