NSZZ „Solidarność” zareagowała na tę deklarację Timmermansa listem dopytującym się, czy to znaczy, że Komisja kwestionuje przywrócenie przez Polskę generalnie niższego, a zwłaszcza niższego dla kobiet wieku emerytalnego. Komisja zareagowała jak na nią niezwykle szybko i przez swą rzeczniczkę odpisała, że owszem, różny wiek emerytalny dla kobiet i mężczyzn to dyskryminacja i komisja to potępia. Ponieważ zróżnicowanie wieku emerytalnego obowiązuje w coś około dziesięciu krajach Unii, trzeba tu było znaleźć kolejnego kija i jakoś uzasadnić przyjęcie akurat wobec Polski stanowiska „co wolno wojewodzie”.
Komisja uzasadniła je tak, że wprawdzie nie żąda, żeby wszystkie kraje, które mają różny wiek emerytalny, natychmiast go ujednoliciły, ale muszą one „dążyć” do tego. Polska zaś najpierw, za rządów PO, wprowadziła rozwiązanie „równościowe”, a potem, już za rządów PiS, przywróciła poprzednie, „dyskryminacyjne”, więc w przeciwieństwie do pozostałych państw, które „dążą”, choć jakby bezobjawowo, zostaną nam wyciągnięte bliżej nieokreślone, ale na pewno surowe i strasznie konsekwencje. Można oczywiście zapytać, dlaczego szanowna Komisja nie kładła się Rejtanem i nie protestowała wtedy, gdy zmieniał się wektor „dążenia”, a przystosunkowała się do sprawy dopiero by zakwestionować reformę sądownictwa, w której kwestia ta jest, delikatnie mówiąc, marginalna – ale właściwie po co? „Pan wiesz, a ja się domyślam”.
Powiem Państwu, co ja bym w takiej sytuacji zrobił, gdybym był Jarosławem Kaczyńskim. Otóż zrobiłbym Orbana. To znaczy, po odegraniu wielkiego teatru „walczymy ze wszystkich sił”, akurat w tej sprawie Komisji Europejskiej uległ. Ale tak, żeby nikt w Polsce nie miał wątpliwości, że cofnięcie popularnej w społeczeństwie ustawy o obniżeniu wieku emerytalnego (mówiąc prościej, że cofnięcie cofnięcia niepopularnej „reformy” PO) to wina Junckera, Timmermansa i inspirującego ich do antypolskich działań Tuska. „Nie możemy kopać się z koniem”, „ustępujemy przed przemocą”, „oto skutki bezmyślnej polityki »brzydkiej panny bez posagu« i »spływania z głównym nurtem« prowadzonej przez naszych poprzedników” etc.
Dlaczego tak? Bo akurat obniżenie wieku emerytalnego to pułapka, w którą się PiS wpakował i która do niedawna wydawała się pułapką bez wyjścia. PO nie podniosła wieku emerytalnego ot, tak sobie, z czystej złośliwości wobec wyborców. Po prostu wobec coraz dłuższego życia Polaków utrzymywanie wieku 60 lat dla kobiet i 65 dla mężczyzn musi rozwalić finanse państwa, prędzej czy później. W „teoretycznym” państwie PO groziło to prędzej. PiS zdołał nieco zwiększyć wpływy do budżetu – ale też podniósł i obiecuje nadal podnosić wydatki – to jednak tylko odsuwa problem w czasie. Możliwość tak wczesnego wychodzenia z rynku pracy to najgroźniejsza z tykających pod Polską i pod obecną władzą bomb, jedni eksperci mówią, że może ona wybuchnąć już za dwa lata, inni że dopiero za siedem, ale „e, nie będzie tak źle, może jakoś się uda” mówią tylko ci, którzy się nie znają, jak zawsze zresztą.
Z drugiej strony – wycofać się ze sztandarowej obietnicy „dobrej zmiany”, i to jednej z nielicznych, które się udało zrealizować, PiS nie może w żadnym wypadku.
I oto nagle głupek z Brukseli, chcąc się przysłużyć kolegom z PO, rzuca PiSowi ratunkową linę. Brać! Łapać ją i ciągnąć! Tym bardziej, że da to dodatkowe korzyści, obniżając w Polsce popularność Unii jako takiej i mocno osłabiając środowiska chętne do odgrywania w konflikcie z nią roli „V kolumny”.
Nie ma co prawda pewności, czy poważny konflikt z Unią jest nieunikniony – ale trzeba się z tym liczyć. Jest kilka możliwych interpretacji wzmagającej się niechęci eurokratów do Polski, Węgier i innych krajów naszego regionu. Raczej nie wyjaśnia jej lobbing tutejszych „wysadzonych z siodła” przez podwójne zwycięstwo PiS w 2015. Gdyby bombardowani prośbami o „bratnią pomoc” nie widzieli w tym korzyści dla siebie, jedynym skutkiem tych próśb byłyby ogólnikowe frazesy.
Wiele wskazuje na to, że robiąc z Polski chłopca do bicia eurokraci, szczególnie Komisja Europejska, kierują się chęcią powiększenia swych kompetencji ponad to, co przyznają im traktaty. Chcą się rozepchnąć, „sfalandyzować” wspólnotowe prawo w taki sposób, aby ustawić się na pozycji nad-rządu, ponad państwami narodowymi.
To dążenie jest oczywiste, podobnie, jak ideologiczne zaślepienie, przypominające stan umysłów sowieckiego politbiura z czasów Andropowa czy Czernienki. Ludzie od lat funkcjonujący w eurokratycznym światku zapewne naprawdę wierzą, że „integracja europejska” jest procesem obiektywnie nieodwracalnym i historycznie zdeterminowanym, że może jedynie przyśpieszać i musi przyśpieszać, albowiem na wszelkie wywołane przez nią problemy receptą jest więcej integracji.
Nie wyklucza to jednak, że w działaniach, zakrawających w swej przeciwskuteczności na szaleństwo, niezbyt lotni i mający słaby kontakt z rzeczywistością politycy w rodzaju Timmermansa i Junckera korzystają ze wsparcia lobby znacznie bardziej realistycznie definiującego swe interesy.
Wydaje się oczywiste, choć rzadko kto daje temu otwarcie przekonanie, że w kręgach decydującej o losach Unii oligarchii dawno już zapanowało przekonanie, iż dla uratowania chwiejącej się konstrukcji trzeba ją znacząco zmniejszyć. Wiele z tego, co generują zachodnie media, wydaje się przygotowaniem artyleryjskim przed szykowaną operacją. Ciągłe oskarżanie środkowej Europy o łamanie „podstawowych praw i wolności” czy „standardów”, o autorytarne ciągoty, nacjonalizm i inne najstraszliwsze w europejskiej propagandzie zbrodnie wydaje mi się typowym zachowaniem agresora, szykującego się do napaści. Od czego zaczyna się agresywna wojna? Prawie zawsze od oskarżenia upatrzonej ofiary, że to ona ma agresywne zamiary, i od jej moralnego delegitymizowania oskarżeniami o łamanie praw zamieszkującej na jej terenie mniejszości narodowych czy religijnych związanych z agresorem.
Ciągłe wmawianie, że Polska, Węgry, Słowacja czy inne „niewdzięczne” kraje regionu chcą wyjść z Europy wydaje się w istocie uzasadnianiem szykowanego wypchnięcia nas z „unii pierwszej prędkości”. Bo taki scenariusz wydaje się przyświecać oligarchii: podzielić Unię na metropolię i kolonialne, wyzyskiwane znacznie bezczelniej niż dotąd peryferia. Niejasna pozostaje planowane granica podziału. Wielu analityków spodziewa się, że ma ją stanowić granica strefy euro. Odkąd jednak pojawił się Macron zupełnie otwarcie realizujący eksperyment odrzucenia konstytuujących wspólnotę zasad swobody przepływu kapitału, inwestycji i siły roboczej na rzecz protekcjonizmu i grupowego egoizmu państw najbogatszych, podejrzewam, że planowane cięcie ma być głębsze i posłużyć nie tylko cofnięciu rozszerzenia, uznawanego dziś za pochopne, ale także zmarginalizowaniu używającej wspólnej waluty południowej i wschodniej „biedoty”.
Tak czy owak, w perspektywie pięciu-dziesięciu lat czeka nas poważne wyzwanie, związane z kształtowaniem nowego (acz w istocie starego) europejskiego porządku. Samo w sobie wspomniane „wypchnięcie” nie musi być dla nas złe, ale musi dokonać się na warunkach gwarantujących nam status kraju suwerennego, a nie półkolonii czy protektoratu. To temat na osobne analizy i dociekania, ograniczę się do przypomnienia, że naszym żywotnym interesem jest wspólny europejski obszar gospodarczy i uczestnictwo w nim – nie jest nim natomiast polityczny związek państw europejskich, i uczestnictwo w nim należy traktować jako cenę za uczestnictwo w obszarze gospodarczym.
Jest naszym żywotnym interesem, na przykład, spełniać warunki członkostwa w strefie euro, ale też, spełniając je, jak najdłużej do wspólnej waluty nie przystępować. Nie żebym to wykluczał, ale dopiero w momencie, gdy stan polskiej gospodarki gwarantować będzie, że wspólna waluta z Niemcami i Francją będzie korzystna dla nas, a nie dla nich. Zanim to nastąpi, trzeba pod wszelkimi możliwymi pretekstami odwlekać sprawę; ale jednoznacznej odmowy udzielić nie możemy, to by nas bowiem od europejskich rynków odcięło, a długo jeszcze nic nam tej straty nie będzie w stanie zrekompensować.
W tej grze atutem mogą być wzajemne relacje „trójmorza” – wręcz narzucającej się odpowiedzi na dążenia eurooligarchii do wyodrębnienia europejskiej „metropolii” i oddzielenia jej o od „peryferiów” – a także interesy amerykańskie i chińskie w środkowej Europie. Enigmą jest Rosja, w której nie widać nawet potencjalnego partnera do racjonalnej gry politycznej; możemy jedynie na takiego oczekiwać i powtarzać sobie, że „dłużej klasztora niż przeora”. Natomiast dużym problemem będzie wspomniana już tutejsza „V kolumna”, jaką staje się „opozycja totalna”, z natury swej – jako emanacja tego, co teoria państwa postkolonialnego nazywa „elitą kompradorską” a więc obsługującą we własnym kraju interesy zewnętrzne – skłonna do czynienia tu dywersji i „bałwanienia”, mówiąc językiem Szwejka, obywateli polskich w duchu bezwzględnego rozpłaszczenia przed polityczną, ideologiczną i gospodarczą kolonizacją.
Napisałem „gdybym był Jarosławem Kaczyńskim”. Ale oczywiście, ja nie mam jego wpływu na polską politykę, a on nie jest Ziemkiewiczem, więc, jak mawiał stary Rzecki – „ale cóż tam marzyć o tem”…
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.