Mówię oczywiście o „wojnie na górze” w PiS. Odpalenie przez ziobrystów (no bo nie rżnijmy głupa, że to tak samo z siebie akurat teraz) medialnego smrodu wokół Michała Królikowskiego prawdopodobnie skończy się źle dla wszystkich stron konfliktu, który dotąd wizerunkowo przynosił PiS pożytek, ale teraz prawdopodobnie wymknie się spod kontroli.
Tak sądzę na podstawie swojego 27-letniego doświadczenia obserwatora i komentatora polityki. To doświadczenie uczy mnie, że o ile ludzie w swej masie postępują racjonalnie – to politycy jako jednostki przeważnie kierują się emocjami i resentymentami. Dlatego skutki ich działań z reguły są zupełnie inne, niż sobie zamierzyli. Co nie znaczy, że są takie, jak sobie zamierzył przeciwnik. Z reguły polityczne wojny kończą się gombrowiczowską „kupą”, z której wyłazi coś przez nikogo nie chcianego i nieprzewidzianego.
Proszę wybaczyć ten ogólnikowy (i zapewne nieco zgredowski) wywód, ale nie mam wystarczającej wiedzy o szczegółach, żeby wyrokować, na ile zarzuty stawiane Królikowskiemu są dęte, a na ile uzasadnione, a jeśli uzasadnione, to na ile wynikają z tzw. winy umyślnej, a na ile z błędów popełnionych w wyniku braku doświadczenia (zwracam uwagę, że bohater ostatnich dni nie jest adwokatem w normalnym sensie, to znaczy nie przeszedł normalnej drogi do tego zawodu i aplikacji – skorzystał z możliwości wpisania się na listę adwokacką przysługującą profesorom, a tacy adwokaci-teoretycy często potykają się o praktyczne sprawy, których na uniwersytecie się nie wykłada). Z jednej strony, inspiracja i motywacja ziobrystów oraz całego wspierającego ich w tej sprawie pisowskiego hard-koru jest oczywista: zdrajca prezydent zatrudnił do pisania ustaw „adwokata mafii” by ochronić mafię w togach, wszystko jasne. Z drugiej, skwapliwość, z jaką Królikowski zaczął opowiadać o czekającym go aresztowaniu i uciekać się pod obronę akurat przypadkiem nieobecnego w kraju prezydenta też budzą podejrzenia. Właściwie nie bardzo wiadomo, jaka naprawdę była rola Królikowskiego w powstawaniu projektów ustaw, i czy rzeczywiście je współtworzył, czy sam stworzył takie wrażenie metodą „na Bralczyka”, sugerując Pałacowi, że w ten sposób pomaga mu rozładować napięcie w konflikcie z prawniczym establishmentem, a w istocie licząc na parasol ochronny w inkryminowanej sprawie?
Sherlock Holmes wyznał Watsonowi w jednym z opowiadań, że nigdy nie zaczyna się zastanawiać nad sprawą ani budować hipotez, dopóki nie zgromadzi wystarczających danych wyjściowych – bez nich bowiem siłą rzeczy brnie się w domysły, które ze sztuką dedukcji nie mają nic wspólnego. Nad meritum sprawy nie ma więc co kombinować, ale przecież to, czy jest ona dęta, czy nie, nie ma znaczenia dla przebiegu i skutków politycznej wojny, w centrum której się znalazła.
Jest tu wiele podobieństw miedzy założycielską dla elity III RP „wojną na górze” z roku 1990, ale jest też zasadnicza różnica. Wojna między ministrami Sprawiedliwości i Obrony a Prezydentem toczy się pod okiem superarbitra – prezesa PiS. I to jego pozycja w tym konflikcie jest najbardziej znacząca. Tyle, że – znowu! – nie ma twardych danych, pozwalających ja jednoznacznie określić. Znacząca wydaje się ta sekwencja zdarzeń – rano atak ziobrystów, a wieczorem spotkanie Komendanta z prezydentem i uspokajający komunikat, że co do kształtu reformy osiągnięto porozumienia. Jakie naprawdę – diabli wiedzą. Nie wierzę, żeby sprawę Królikowskiego wywleczono i próbowano nią „umoczyć” Prezydenta bez wiedzy Komendanta – na ile znam Kaczyńskiego (nie osobiście, obserwując jego politykę od lat) to znowu próbuje zrobić Dudę w balon, tak jak z Trybunałem Konstytucyjnym. Omal widzę oczyma imaginacji, jak prezes PiS mówi Prezydentowi: a co ja poradzę na tego Ziobrę (czy Macierewicza), on jest ministrem, a ja zwykłym posłem.
Oczywiście – nie teraz, tylko w przyszłości, kiedy Prezydent ustąpi w kwestii reformy, i dopiero wtedy okaże się, że w wynegocjowanym rozejmie był jakiś haczyk.
No cóż „czego nie wiemy, tego nie wiemy”, jak pisał Bułhakow. Poczekamy, zobaczymy, a raczej – poczekamy, poczujemy na własnej skórze.
Na razie można tylko powtarzać banały, więc jeszcze jeden banał – z dedykacją dla żelaznych pisowców, żyjących w gniewnym przeświadczeniu (i uzewnętrzniającym je chętnie, często nader ekspresywnie) że „Duda powinien pamiętać, komu zawdzięcza, że jest prezydentem”.
Przypomnę im fakty. Andrzej Duda dostał w I turze wyborów ok 5,1 mln głosów, w drugiej 8,6 mln. Prawo i Sprawiedliwość w późniejszych wyborach parlamentarnych 5,7 mln. Argument, kto ma silniejszą demokratyczną legitymację do ostatecznego decydowania o kształcie ważnej ustrojowej reformy działa więc w oczywisty sposób na korzyść Prezydenta.
Co do cytowanego tu argumentu „kto komu co zawdzięcza”, komentatorzy byli raczej zgodni, że to zwycięstwo wyborcze Dudy przełamało luzerską passę PiS i dało partii wiatr w żagle, nadając jej nową energię – więc wzajemne rachunki wdzięczności można uznać za co najmniej wyrównane.
Ale najmniejszej wątpliwości nie ulega, że swój wynik w wyborach parlamentarnych (który przełożył się na sejmową większość dzięki korzystnemu zbiegowi okoliczności) zawdzięcza PiS temu, że przytomnie schował tych właśnie ministrów, którzy dziś prowadzą wojnę przeciwko Prezydentowi, a i samego Komendanta przesadnie nie eksponował. Wystarczający do rządzenia wynik PiS uzyskał dzięki temu, że wystąpił jako partia Andrzeja Dudy i Beaty Szydło. Gdyby występował otwarcie jako partia Macierewicza i Ziobry, gumno by było, a nie dobra zmiana. Dla mnie osobiście to nie jest żaden argument, bo uważam, że w polityce nie ma czegoś takiego jak wdzięczność i próżno by się jej domagać – ale niech szanowne P.T. pelikany raczą nie fałszować tak jeszcze świeżej historii.
Na koniec, raz jeszcze o doświadczeniu założycielskiej „wojny na górze” z 1990. Obie strony oskarżały się wtedy o różne paskudne rzeczy, i, zasadniczo, wszystkie te oskarżenia okazały się słuszne. W każdym razie przekonały wyborców, że „wart Pac pałaca” i skłoniły do zdarzenia, które w wtedy wydawało się absolutnie niewyobrażalne – wyborczego zwycięstwa postkomuny. Bo zwykle tak jest, że gdy obie strony wojny usiłują się nawzajem zdyskredytować wyciągając na siebie haki, to udaje się i jednym, i drugim. Moim skromnym, „dobra zmiana” weszła właśnie na tę drogę – czy może raczej równię pochyłą.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.