Niepewność istnienia
  • Rafał A. ZiemkiewiczAutor:Rafał A. Ziemkiewicz

Niepewność istnienia

Dodano: 70
Teatr
Teatr
Ze wzmożoną siłą wrócił do mnie ostatnio problem z klasycznego już rysunku Andrzeja Mleczki: czy to wszystko na poważnie, czy dla jaj? Niestety, nigdzie nie jest to napisane, nikt tego nie objaśnia – radź sobie biedny człowieku sam.

Może to nie jest kwestia na miarę dickowskiego lęku, że nic nie jest prawdą, i wszystko to, co bierzemy za rzeczywistość, to tylko złudzenie, narkotyczne odurzenie i teatrzyk urządzany nam przez jakichś onych. Philip K. Dick, jak wiedzą wielbiciele jego prozy, odkrył wreszcie, że to Imperium Rzymskie, które nigdy nie upadło, lecz tylko zamaskowało się, upozorowało swe zniknięcie ze sceny dziejowej i na mocy heraklitowego „struktura ukryta jest silniejsza od jawnej” sprawuje władze nad światem do dziś. Uwielbiam tę teorię, nic lepszego w dziedzinie konspiracjonizmu nikt już nigdy nie wymyśli.

Ale Imperium Rzymskie było na poważnie, a jeśli ktoś rzeczywiście urządza nam zza kulis byt, to raczej jakiś jajcarz niż imperialista. Po prostu, jak śpiewają w sławnym musicalu, „życie kabaretem jest”. Przynajmniej życie polityczne stało się nim zupełnie dosłownie. Komentowanie go na poważnie stało się strasznie nużące – co robić, skoro się znalazło swe miejsce w życiu i na rynku pracy jako komentator polityczny? Wiem przecież, że większość czytelników ledwie przebiegło powyższe akapity wzrokiem, szukając miejsca, gdzie skończą się wstępy, a zacznie o Morawieckim, Szydło i totalnych pajacach. Próżny trud – nie zacznie się. Nie mam dzisiejszego poranka życzenia. Nagadałem się i napisałem na ten temat po kokardę wczoraj, dziś czas na pisarski detoks.

Pomyślałem sobie, że skoro życie stało się kabaretem, to może należałoby poszukać życia w kabarecie właśnie, i skorzystaliśmy z żoną z okazji do obejrzenia głośnego w Warszawie kabaretu „Pożar w Burdelu”, tym bardziej, że była to już bodaj ostatnia okazja zobaczenia programu, w którym „Pożar”, jak mi doniesiono, robi sobie jaja między innymi i ze mnie. Ale że nie wypada wchodzić w środku spektaklu i od razu wychodzić, żeby obejrzeć scenę, w której Ziemkiewicz tańczy z wydobytym z grobu Dmowskim, obejrzałem całość – i znowu dopadło mnie paradickowskie odczucie względności bytu.

Nie będę się tu bawił w recenzje, zresztą po co, skoro program „Herosi Transformacji” i tak spada z afisza – trudno zresztą inaczej, sztuka kabaretowa dezaktualizuje się szybko, nie chodzi nawet o to, że nikt już chyba nie pamięta, co to było „ruchadło leśne”, ale o ogólną zmianę nastrojów. Żarty o „bzykaniu się” HGW z brodatymi opozycjonistami w swetrach w „Cafe Niespodzianka” w 1989 (skądinąd, punkt programu w którym moim skromnym granica dobrego smaku została przekroczona – w kilku innych mocno się o tę granicę „Pożar” ociera), wyraźnie wymyślone w czasach gdy prezydent Warszawy pozowała jeszcze świętoszkowato na odnowioną w duchu świętym charyzmatyczkę, dziś są zupełnie nie wiadomo o czym.

Inna sprawa, że dużo bardziej aktualna piosenka „HGW za kratkami” była bodaj jedyną, która nie dostała braw. Ale to z kolei inny syndrom, zmora, znana nie tylko publicystom. Widownia, wypełniona warszawskim lemingradem, wyraźnie starała się dozowaniem śmiechu i braw naprowadzić artystów na „właściwy” trop. Unosiło się nad nią oczekiwanie, żeby padło wreszcie to jedno magiczne słowo – „kurdupel”, i czuć było gotowość, żeby urządzić wówczas szał i standing ovation. Kpiny z powstań, „prawdziwych Polaków”, „burdel patriotique” – proszę bardzo. Z Balcerowicza - małe he-he i brawka klapu-klapu, by użyć kategoryzacji Tuwima.

Co muszę przyznać „pożarowcom”, nie ulegają, jak na razie przynajmniej, tej presji i ich robota, przy wszystkich zastrzeżeniach, jakie mógłbym wyartykułować, jest na poziomie dużo wyższym, niż tego warszawska ludożera oczekuje. Ale być może to „los ultimos podrigos”, ostatnie artystowskie kaprysy, wszystko wskazuje, że nacisk coraz bardziej kibolskiej publiki, coś co nazwałbym „efektem TVN24-TVP Info”, czyli im prymitywniejsza propaganda, tym wyższe słupki, rozleje się na wszystkie dziedziny życia publicznego i będziemy mieli do wyboru „jajca” na poziomie „kabaretu Dodo” z jednej i pisma satyrycznego „Pineski” z drugiej strony.

A może jednak da się skrajności pożenic, bo – i znowu otacza mnie ta dickowska mgiełka – podczas spektaklu najbardziej bawiło mnie odczucie, że oto ta pełna lemingów sala, podchwytująca w napięciu każdy powiew „antypisowskości”, zupełnie nie rozumie, że jak u Gogola, śmieje się wcale nie z PiS-u, ale z własnych atypisowskich obsesji i urojeń. Że to nie jest na poważnie o jakimś „państwie policyjnym” i „brunatnej fali”, tylko o lemingu, który tak się rozjechał z rzeczywistością i tak z niej nic nie rozumie, że tylko takimi fantomami potrafi jakoś ratować swoje poczucie rozumienia.

Cała antypisowskość, by zostać przy tej topornej kategorii, „Pożaru”, wydawała mi się więc bezlitosną szyderą z plotących antypisowskie idiotyzmy, bezradnych, nadętych inteligentów, czcicieli „oplutej” Transformacji, którzy kręcą się w kółko i powtarzają sobie samym, że muszą się jakoś „politycznie przebudzić” i zrobić „coś” – jak w jednej z arcypowieści, napisać jakaś wspólną depeszę i gdzieś ją wysłać. Albo jak w przywoływanej tu niedawno sztuce Erdmana „Samobójca”, która w obliczu całego cyrku, jaki urządzono wobec śmierci Piotra Szczęsnego stała się znowu do bólu, albo nawet jeszcze bardziej, aktualna.

Jest w spektaklu taka scena, gdy dyskutujące nad odwiecznym „co robić” i jak się „przebudzić” bohaterki zakładają zespół punkowy „Żelazne waginy” i wyśpiewują czy raczej wykrzykują pod punkowy bit coś, co jest świetnie chwyconą istotą dyskursu feministek, i co właśnie czyni je tak śmiesznymi, podobnymi do wiktoriańskich bigotek żyjących w obsesyjnym przekonaniu, że wszędzie dookoła czają się kosmate, chutliwe samce dybiące na ich cnotę. Jest tam i „precz od mego ciała”, i „gwałciciele modlący się w kościele”, i coś o macicach – ubaw po pachy. Prostolinijnie, jak to mam we zwyczaju, pogratulowałem aktorkom świetnej parodii. A potem dopiero uświadomiłem sobie, że jako owe „waginy” występowały one na którymś z „czarnych protestów” – więc albo naprawdę zakpiły sobie na całego, albo strzeliłem tymi gratulacjami strasznego fopa.

Zacząłem się więc zastanawiać, czy może nie jest tak, że „pożarowcy” z tą „brunatną falą” i faszyzmem to na poważnie – a tylko, że nie poszli w tak dziś modną chamską dosłowność, rzecz stała się interpretacyjnie na tyle giętka, że w sumie można by ją z nie mniejszymi brawami pokazać na zjeździe klubów „Gazety Polskiej”?

No i teraz się znowu pytam – na poważnie, czy dla jaj? I co to właściwie znaczy, na poważnie, a co jest jajem, bo może właśnie zupełnie odwrotnie?

Poglądy wyrażone w niniejszym artykule są osobistymi poglądami autora i nie odzwierciedlają stanowiska redakcji.

Czytaj także