Zespół kryzysowy pilnie potrzebny
  • Łukasz WarzechaAutor:Łukasz Warzecha

Zespół kryzysowy pilnie potrzebny

Dodano: 
fot. zdjęcie ilustracyjne
fot. zdjęcie ilustracyjne Źródło: PAP / fot. Jacek Bednarczyk
Od tygodnia trwa kryzys wizerunkowy Polski, związany z aferą rozpętaną wokół paru szkodników, którzy udekorowali tort swastyką z wafelków. Na to nałożył się kolejny – w relacjach z Izraelem, ale o potencjalnie większym zasięgu, wywołany przyjęciem przez Sejm ustawy, nowelizującej ustawę o IPN, a wprowadzającej kary m.in. za użycie sformułowania „polskie obozy śmierci”.

Czy w przypadku absurdalnego ataku części izraelskiej prasy i niektórych polityków na polską ustawę mamy do czynienia z nieporozumieniem, nakręcanym przez część izraelskiego establishmentu dla własnych celów, czy z większą rozgrywką – na razie nie wiadomo. Wiadomo jednak kilka innych rzeczy.

Przede wszystkim to, że polskie państwo nadal nie posiada mechanizmu szybkiego reagowania i koordynacji na wypadek kryzysów wizerunkowych. Pomińmy miłosiernym milczeniem finansowaną faktycznie przez państwo Polską Fundację Narodową, bo jej dotychczasowe działania kwalifikują ją wyłącznie do jak najszybszego rozwiązania. Może i lepiej, że z obecnym zarządem nie próbuje w takich sytuacjach jak ta wydać z siebie niczego poza sztampowymi oświadczeniami.

Zresztą do obsługi kryzysowych sytuacji nie jest potrzebna fundacja za grube miliony. Wystarczyłaby niewielka komórka sprawnych specjalistów, działająca przy Kancelarii Premiera. Ilekroć wydarza się kryzys taki jak obecny, zadania i wyzwania są podobne.

Po pierwsze – określenie rozmiarów kryzysu i zaproponowanie odpowiedniej taktyki działania ośrodkowi władzy. Trzeba określić, na jakim poziomie jego przedstawiciele powinni się wypowiadać i jak. Czasem lepiej jest, jeśli komentarze ograniczają się do niższego szczebla, tak żeby nie legitymizować burzy w szklance wody. Czasami powinien się wypowiedzieć ktoś z samej góry. Warunek jest jeden: jeśli zaproponowana taktyka zostanie zaakceptowana przez szefa rządu, powinna obowiązywać wszystkich. Tu oczywiście pojawia się pewien problem, bo szef rządu nie jest dziś jednocześnie liderem partii. Ale gdyby ten modus operandi zaakceptował Naczelnik, sprawa byłaby załatwiona.

Po drugie – kwestia dyplomacji publicznej, czyli czegoś, czego polski MSZ niemalże nie robi. Tu i ówdzie są chlubne wyjątki. Na przykład ambasador RP w Szwajcarii, Jakub Kumoch, od początku swojego urzędowania dba o pokazanie światu dokonań polskiego chargé d’affaires w tym państwie z czasów II wojny światowej, Aleksandra Ładosia, który wystawiał polskim Żydom fałszywe paszporty państw południowoamerykańskich, umożliwiając im uniknięcie zagłady. Uratował w ten sposób kilkaset osób.

Tyle że właśnie teraz historia taka jak Ładosia – który, co ciekawe, nie mógł liczyć na przychylność i współpracę ze strony władz szwajcarskich – powinna być jak najszerzej opowiadana, a tymczasem pozostaje ciekawostką, mimo wielkiej pracy wkładanej w jej popularyzowanie przez ambasadę RP w Bernie.

Dyplomacja publiczna to publikowanie tekstów w najważniejszych gazetach, zamieszczanie ich w formie ogłoszeń, jeśli trzeba – szybkie organizowanie wystaw, skoordynowane działania w mediach społecznościowych. Tymczasem w chwili kryzysu, związanego z nowelizacją ustawy o IPN, MSZ wydał lakoniczne oświadczenie, umieszczone na stronach ministerstwa – niestety, tylko po polsku. Wielką pracę z własnej inicjatywy zrobił tymczasem wiceminister sprawiedliwości Patryk Jaki, przez cały dzień wyjaśniając na Twitterze sens uchwalonych przepisów, także po angielsku. Ale to przecież indywidualna akcja jednego wiceministra, któremu się chce. To nie system.

Po trzecie – kontakty z zagranicznymi dziennikarzami i korespondentami. Podobnie jak w kilku innych podobnych sytuacjach, tak i teraz rolę nieformalnych rzeczników Polski wzięły na siebie prywatne osoby, starając się ułatwić dobijającym się o wypowiedzi i komentarze zagranicznym dziennikarzom kontakt z przedstawicielami władzy.

Czy tak trudno zorganizować zespół sprawnych ludzi, znających biegle angielski, francuski, niemiecki, hiszpański, który będzie wychwytywał fałszywe opinie, pojawiające się w mediach społecznościowych, i natychmiast je prostował? I który będzie błyskawicznie oferował swoją pomoc zagranicznym dziennikarzom, poszukującym kontaktu z przedstawicielami rządu? Kilkakrotnie – również tym razem – zdarzyło mi się podejmować takiego zadania, wielu moich kolegów robiło to samo, ale przecież nie można liczyć, że zawsze tak będzie. Powinien działać zespół, umawiający spotkania, przekazujący kontakty, organizujący konferencje. I to nie tylko podczas kryzysów.

Czy tym razem zagraniczni dziennikarze, w tym izraelscy – a przecież nie ma powodu zakładać, że każdy z nich będzie uprzedzony i żaden nie będzie chciał uczciwie przedstawić polskich racji – odbiją się od ściany? Mam nadzieję, że nie. Niepokojąco brzmi jednak uzyskana przeze mnie informacja, że członkom rządu zakazano wypowiadania się w sprawie ustawy o IPN w zagranicznych mediach. Chyba że oznacza to, iż szykowana jest skoordynowana taktyka – chciałbym, żeby tak właśnie było.

Chciałbym również, żeby w tej konkretnej sprawie rządzący nie dali się ponieść emocjom, które natychmiast wybuchły. Podobny spór na, umownie mówiąc, prawicy o relacje polsko-izraelskie miał już miejsce około trzech lat temu. Okazało się wówczas, że potencjał antyizraelskich emocji w tak zwanym obozie patriotycznym jest ogromny. Dziś widać to znowu. Przy czym tym razem bezsprzeczny pretekst do ich wybuchu dała strona żydowska.

Pomijam czysto emocjonalne zawołania w stylu „ja z synowcem na czele – i jakoś to będzie”: apele o wydalenie izraelskiej ambasador (niestety, w wykonaniu również Krzysztofa Wyszkowskiego), o bliżej niesprecyzowane drastyczne kroki. Takie emocje są zrozumiałe na poziomie czysto ludzkim, ale w żadnym razie nie mogą decydować o polityce zagranicznej państwa.

Jednak w mediach społecznościowych zaczęły przewijać się i poważniejsze postulaty, między innymi takie, żeby Polska zrewidowała swój stosunek do konfliktu bliskowschodniego i zaczęła przychylniej patrzeć na Palestyńczyków. To życzenie prof. Stanisława Żerki z Instytutu Zachodniego. Życzenie bezzasadne. Jedno dyplomatyczne spięcie, o którym dziś w żadnym wypadku nie wiemy, czy będzie tylko krótkotrwałą burzą, czy oznacza poważniejszą zmianę, nie uzasadnia rezygnacji z ustalonej od dawna linii polskiej polityki wobec Izraela. Polska nie ma absolutnie żadnego interesu we wspieraniu Palestyńczyków ani nie dysponuje mocną kartą przetargową w relacjach z Izraelem. Warszawa zainwestowała ogromnie dużo w naprawianie wzajemnych kontaktów z Tel Awiwem od czasów prezydentury Lecha Kaczyńskiego. Mamy w Izraelu wciąż wielu sojuszników (warto zwrócić uwagę na bardziej zniuansowany ton oświadczenia Instytutu Yad Vashem). Przekreślanie kilkunastu lat dyplomatycznej pracy pod wpływem impulsu nie powinno wchodzić w grę. Być może, jeśli okaże się, że to jednak nie incydent, a część większego planu, nasze relacje z Izraelem będą wymagać zniuansowania.

Jednak patrzmy na naszą międzynarodową siłę i pozycję realistycznie: Polska, wbrew propagandzie sukcesu, nie jest żadnym regionalnym mocarstwem. Mamy raczej problem z utrzymaniem swoich najbliższych geograficznie sojuszników (Grupa Wyszehradzka), nasza dotychczasowa polityka w UE postawiła nas w kontrze do najsilniejszych krajów Unii. Nie trzęsiemy światem ani regionem. Nie stać nas po prostu na to, żeby „w imię słuszności” (jak chcieliby rozemocjonowani romantycy) obrażać się na Izrael. Bo, znów realistyczne patrząc, to jedyne, co moglibyśmy zrobić. Nie mamy żadnych możliwości nacisku. Mamy za to wciąż wspólny interes gospodarczy, ale też strategiczny, w formie sprzeciwu wobec ekspansywnego islamu i terroryzmu islamskiego.

Z jednej strony zatem trzeba gasić pożar, który bez wątpienia wybuchł, ale zarazem zachować chłodną głowę. Dobrze byłoby też, gdyby ta sytuacja stała się impulsem do stworzenia w końcu zespołu szybkiego reagowania. Poważne państwo jest chyba w stanie to zrobić?

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także