Kampania wyborcza Bronisława Komorowskiego wejdzie do podręczników, a raczej antypodręczników sztuki politycznego marketingu. Jeśli nie inne ważniejsze sprawy, to dobranie sobie takich specjalistów i współpracowników jest samo w sobie dowodem nieudolności zupełnie prezydenta jako kandydata na prezydenta dyskwalifikującej.
Chaos, szarpanie wizerunku, rzucanie sprzecznych haseł… Na czele ze sprzeniewierzeniem się fundamentalnej zasadzie, która mówi, że kandydat prowadzący w sondażach nie prowadzi kampanii negatywnej. Kampanię negatywną z natury musi prowadzić "challenger", by zachwiać chęcią wyborców głosowania na lidera. Natomiast kiedy czyni to lider, kiedy większy atakuje mniejszego, wówczas powiększa atakowanego a sam maleje.
To elementarne prawo kampanii pochodzi jednak z USA. U nas tymczasem kampania negatywna kandydata dla kandydata PO jest oczywista jak oddychanie. Strach przed PiS, pogarda dla „Polski ciemnej”, wstyd leminga za swoje polskie prowincjonalne pochodzenie to bowiem jedyne, co z PO pozostało.
Pół roku temu Ewa Kopacz zapragnęła pokazać nowe otwarcie, zabajerować, że teraz ona kobieta, przyniesie zgodę i pojednanie, i zaapelowała, by Kaczyński z Tuskiem podali sobie ręce. Podali sobie - i słupki PO poleciały na zbity pysk. I premier obsztorcowana przez doradców, zaraz uderzyła w Kaczyńskiego - bardzo wrednie - lojalką Urbana, by od tego czasu nie omijać żadnej okazji do sprowokowania i podgrzania wojny.
Na konwencji Komorowskiego, na podsumowanie półrocza swoich rządów - w każdym wystąpieniu straszy premier partią PiS, a z praktycznych działań prowadzi rząd tylko te, które służą prowokowaniu wojny religijnej i obyczajowej.
Komorowski może sobie do woli pleść o "zgodzie", ale tylko po to, by pluć na tę drugą Polskę za to, że „zgody” nie chce, że „straszy euro”, zagraża i śmierdzi jej z gęby. Gdyby bowiem rzeczywiście zapanowała zgoda czy bodaj jej pozór – następnego dnia PO rozwiałaby się jak PZPR w czerwcu 1989 r. Paradoks, że to, co konieczne do utrzymania wyniku partii w wyborach sejmo- wych, bardzo oddala albo w ogóle niweczy szanse na prezydenckie 50 proc. plus 1, ale to paradoks dla Polski korzystny.
foto: Martin Kraft/wiki
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.