Kaczyński przed podjęciem decyzji rozmawiał z Jakim również o jego zobowiązaniach wobec Zjednoczonej Prawicy na wypadek zwycięstwa. Wziąwszy pod uwagę, że wygrana wiceministra sprawiedliwości byłaby ogromnym wzmocnieniem jego protektora, Zbigniewa Ziobry, prezes PiS musiał się choć trochę zabezpieczyć przed nadmiernym uniezależnieniem się ewentualnego nowego prezydenta stolicy od partii rządzącej. Skoro nominacja jest, jaka jest, możemy założyć, że uzgodnienia obu panów były satysfakcjonujące dla Kaczyńskiego.
Oceniając kandydaturę Jakiego, najczęściej komentatorzy wskazują na to, że ten młody polityk ma ogromną wolę walki i jest bardzo pracowity. To prawda i daje to gwarancję ciekawego wyścigu po prezydenturę. Ale to nie wystarczy. Jaki ma atut, którego nie ma Trzaskowski: jest kandydatem spoza schematu i dlatego właśnie ma szansę dotrzeć do tych, którzy zwykle w wyborach nie głosują albo do głosowania się zniechęcili. Jest to jednak możliwe tylko pod warunkiem, że wiceminister sprawiedliwości będzie unikał wchodzenia całkowicie w narrację dużej polityki, bo to ustawi go w takiej samej relacji do Trzaskowskiego jak PiS do PO na centralnym poziomie, a wyborcy, których miałby szansę zmobilizować, zostaną w domach, widząc, że mają po prostu do czynienia z powtórką dużego sporu w mniejszej skali. Ich tymczasem interesuje co innego: odzyskanie miasta.
Co to znaczy, że Jaki jest kandydatem spoza schematu? Pokazują to pozostałe dwie rozważane wcześniej kandydatury – Stanisława Karczewskiego i Michała Dworczyka. Obie do znudzenia warszawkowate. Politycy stateczni, niebudzący szczególnych emocji, względnie słabo rozpoznawalni, a więc ze stosunkowo niewielkim negatywnym elektoratem. Kandydatury dobre w pojedynku o typowy elektorat z warszawki, ale też z tego powodu najpewniej przegrane. Bo Trzaskowski będzie zawsze bardziej warszawkowaty od Karczewskiego i Dworczyka. Jaki natomiast w ogóle nie rywalizuje – czy może raczej: nie musi rywalizować w tej kategorii. Nie musi, ale to nie znaczy, że jednak się na to nie zdecyduje. Moim zdaniem – ze stratą dla siebie.
Warszawa potrzebuje radykalnej zmiany. Nie lekkiej korekty kursu, ale ostrego i wyraźnego odejścia od politpoprawnej wizji miasta, jaką realizuje od lat Hanna Gronkiewicz-Waltz. Miasta wrogiego kierowcom (co, niestety, jest spójne z planami PiS na poziomie centralnym), pozbawionego planu, naćkanego stawianymi byle gdzie wysokościowcami, blokowanego niezliczonymi biegami i dwoma maratonami (trudno o jaskrawszy przykład lekceważenia zwykłych mieszkańców), kształtowanego pod ludzi jak wyciętych z programowego felietonu z „Gazety Stołecznej”. Ani Karczewskiego, ani Dworczyka na tak radykalną zmianę myślenia o mieście nie stać, bo do tego trzeba odwagi wyłamania się z kliszy, powielanej dziś przez większość prezydentów dużych miast w Polsce: w Łodzi, Gdańsku, Poznaniu, Wrocławiu. Jakiego na pewno na to stać. Pytanie brzmi, czy będzie chciał to zrobić i czy strach przed wykonaniem takiego kampanijnego gambitu (poświęcamy poprawność polityczną w zamian za niegwarantowane przecież i niepewne zwycięstwo) nie skieruje go jednak na utarte tory.
Na razie odczucia są mieszane. Nagłe poparcie dla programu in vitro, kampanijny już przecież start w maratonie (choć faktem jest, że Jaki biega od lat), deklaracje, dotyczące ważnych ale jednak standardowych kwestii, takich jak liczba przedszkoli – wskazywałyby na bardzo ostrożne podejście do kampanii. Jaki powinien jednak zrozumieć, że o wyjątkowości jego kandydatury i o sile jej przyciągania decyduje nie wpisywanie się w schemat, ale przeciwnie – odejście od niego.
To oczywiście dopiero sam początek zmagań. Żaden z kandydatów nie może zorganizować konwencji z prawdziwego zdarzenia, bo krępują ich jednak absurdalne przepisy, zakazujące prowadzenia kampanii przed jej formalnym rozpoczęciem (przepisy równie idiotyczne co te o ciszy wyborczej; jedne i drugie należałoby jak najszybciej skasować, bo państwo, trwając przy nich, jedynie się ośmiesza). Gdy jednak będzie to już możliwe, od Jakiego trzeba by oczekiwać naprawdę mocnego wejścia. Kandydat ZP nie powinien obawiać się jaskrawego kontrastu z Trzaskowskim, a punktem wyjścia mogą być pytania do Jakiego, które ogłosił kandydat PO. Jeśli Trzaskowski pyta na przykład, czy Jaki pojawi się na Paradzie Równości, to Jaki powinien jasno powiedzieć, że nie. Bo niby dlaczego miałby na niej być jako konserwatywny prezydent? Co oczywiście nie oznacza prób jej blokowania. Z kolei Trzaskowski powinien zostać zepchnięty do lewicowego narożnika. Jaki powinien się od niego domagać odpowiedzi na pytanie, czy zamierza wspierać publicznymi pieniędzmi mniejszościowe, lewackie dziwactwa albo czy wprowadzi płatny wjazd do centrum miasta. Kandydat PO powinien zostać zmuszony do jasnego zdefiniowania się jako zwolennik kontynuacji sposobu myślenia HGW o Warszawie – Jaki zaś powinien jasno stwierdzić, że zamierza z nim zerwać.
Zapewne nie uda się całkiem uniknąć zrobienia – kolejny już raz – ze stolicy zakładnika dużej polityki. Zresztą sami warszawianie są w części mocno zanurzeni w centralną politykę, która w końcu rozgrywa się tuż obok nich. Jeśli jednak kandydat ZP postanowi pójść pod prąd, miasto mogłoby na tym naprawdę zyskać – w razie jego wygranej.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.