Nie ma jednomyślności ze strony państw zachodnich wspierających Ukrainę w kwestii zezwolenia na uderzanie dostarczaną przez nich bronią precyzyjnego rażenia w głąb terytorium Federacji Rosyjskiej. Wyraźnej rozbieżności stanowisk towarzyszy wyważanie, czy podobny krok może wywołać dramatyczne konsekwencje, przekraczając tzw. czerwone linie Kremla.
Tymczasem lekceważąc zagrożenia, wbrew nawet dotychczasowemu oficjalnemu stanowisku Stanów Zjednoczonych, polski minister spraw zagranicznych odgrywa pierwszorzędną rolę w nawoływaniu do śmiałych działań zbrojnych Ukrainy wewnątrz granic Rosji przy domyślnym wsparciu krajów NATO.
Dla postronnego obserwatora nie może być wątpliwości, że Radosław Sikorski, obecnie główny polski herold uderzeń na Rosję, wykracza poza przypadłą mu rolę reprezentowania interesów Rzeczypospolitej, narażając ją na tragiczne wplątanie w wojnę rosyjsko-ukraińską. Jego działania mają miejsce przy zaskakującym cichym przyzwoleniu premiera Donalda Tuska i wicepremiera oraz ministra obrony narodowej Władysława Kosiniaka-Kamysza, którzy nie ukracając tej niebezpiecznej retoryki, przynajmniej ją otwarcie tolerują, jeśli nie wręcz akceptują.
Obsesyjny powód
Sedno sprawy, choć wypowiedzi Radosława Sikorskiego mają znaczenie szerszy zakres, dotyczy obecnie możliwości użycia rakiet dalekiego zasięgu, dostarczanych tylko przez kilka krajów zachodnich (jest to wymagająca i kosztowna technologia, w zasięgu nielicznych), do precyzyjnych uderzeń w głąb Federacji Rosyjskiej, w takie cele jak wojskowe centra dowodzenia, lotniska i samoloty wojskowe, rafinerie, składy, fabryki itp.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.