Rośnie koszt obsługi zadłużenia, a więc także deficyt budżetowy, i ministerstwo finansów po raz pierwszy od czasu paniki covidowej w 2020 r. musi sprzedawać krótkoterminowe bony skarbowe na 5,5 proc. rocznie. Dla rynków finansowych taki sygnał to jak krew dla piranii – koszty obsługi długu muszą wzrosnąć jeszcze bardziej. W efekcie elektorat władzy co i raz słyszy, że na realizację obietnic, w które uwierzył, nie ma pieniędzy, i to – mówiąc stylem Kubusia Puchatka – im bardziej się ich szuka, tym bardziej ich nie ma. Nie ma także pieniędzy z KPO: w ostatnich dniach gruchnęła wieść, że Warszawa nie dostanie od Unii obiecanych ponad 200 mln zł na nowe tramwaje, bo… źle wypełniono wnioski (!). Wcześniej podobne odmowy zaliczyły Częstochowa i Gdańsk (a Poznań poszedł „po taniości” i kupił używane 30-letnie tramwaje niemieckie). Ale ta sama sytuacja w Warszawie, rządzonej nieprzerwanie przez PO od prawie już 20 lat, a obecnie wizytówce jej kandydata na prezydenta, to problem większy, niż mogłoby się wydawać. Głównym argumentem, którym przekonano do głosowania na obecną koalicję masy „prostych Polaków”, było właśnie KPO: wiara, że Tusk „załatwi w Unii” te pieniądze, których PiS-owcom nie chcą dać. Jeśli PO tego nie potrafi, to co właściwie potrafi?
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.