Po klęsce Szymona Hołowni w wyborach prezydenckich, a zwłaszcza po ujawnieniu nocnego spotkania w mieszkaniu Adama Bielana komentatorów i ekspertów wróżących Szymonowi Hołowni rychły koniec aż trudno zliczyć. Może mają rację, jeśli chodzi o jego polityczne wpływy. Ale na pewno szybko o Hołowni nie zapomnimy. Jeśli nawet nie będzie miał wpływu na bieg zdarzeń, to pozostanie w świecie mediów i popkultury na podobnej zasadzie, jak wciąż w niej funkcjonuje dawno już przecież w realnej polityce nieobecny, Ryszard Petru. Być może niedługo już będzie Hołownia byłym marszałkiem Sejmu i być może jego partia, jak do tego wzywają prorządowe media, rozejdzie się, a jej członkowie przeflancują się, jak kiedyś członkowie Nowoczesnej za Katarzyną Lubnauer, do kontrolującej dystrybucję stołków i apanaży Koalicji Obywatelskiej. Mimo to – zakładam się – nadal będzie zapraszany do mediów, a jego internetowe „rolki” będą generowały zasięgi i komentarze. Bo ludzie po prostu będą jeszcze przez jakiś czas chcieli go oglądać oraz słuchać i nie ma większego znaczenia z jakiego powodu – dla okazania poparcia, dla „beki”, czy licząc na to, że „teraz już może” szczerze dzielić się „insajderską” wiedzą o politycznym półświatku, w którym był przez chwilę postacią znaczącą.
Tego – jak sądzę – Donald Tusk zupełnie nie wziął pod uwagę, gdy swego czasu dawał swoim mediom sygnał do umoczenia Hołowni w sprawie Collegium Humanum (tylko ktoś bardzo naiwny albo obserwujący polskie media z Księżyca może sądzić, że zrobiły to one bez takiej zgody). To, co miało Hołownię zdyscyplinować i wybić mu z głowy rojenia o politycznej samodzielności, dało skutek odwrotny.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.

