„Potępieńcze swary” – trudno nie użyć tego mickiewiczowskiego określenia w kontekście kolejnych wzajemnych ataków PiS na Konfederację i odwrotnie. Przynajmniej wtedy, kiedy patrzy się na nie z punktu widzenia przeciętnego zwolennika szeroko rozumianej prawicy. Oczekiwania większości elektoratu tradycjonalistycznego są jasne: chce on jak najszybszego odsunięcia od władzy obecnej koalicji i odsunięcia od znaczenia lewicowo-liberalnego establishmentu (czy raczej: „klasy panującej”), na którym ta władza się opiera. Nie dla samego odsunięcia jednak, ale dlatego że stanowi to niezbędny warunek, by Polska przestała być wreszcie już „państwem z dykty” czy – jak nazywają to niektórzy – „kartoflaną republiką”. Czyli państwem bezradnym w rozwiązywaniu problemów zwykłego obywatela, a w praktyce często wrogim wobec niego, a jednocześnie skutecznie zapewniającym przywileje i bezkarność rządzącym elitom.
Z punktu widzenia przywódców partyjnych hierarchia celów jest nieco inna: naturalną koleją rzeczy najbardziej interesuje ich sukces własnej formacji. Zarówno PiS, jak i Konfederacja żyją przy tym w przekonaniu, że zwracają się do wspólnego, „prawicowego” elektoratu, więc wzrost naszego ugrupowania musi się odbywać kosztem osłabienia konkurentów. Odsunięcie od władzy Tuska, nie wspominając już o wdrożeniu programu naprawy państwa, staje się więc celem kolejnym, mniej pilnym. Najpilniejszym jest odebranie wyborców prawicowemu konkurentowi.
Wzrost hegemonów
Obserwatorom, którzy – jak niżej podpisany – aktywni byli w latach 90., nieodparcie przypomina to niesławny Konwent Świętej Katarzyny, który wyeliminował szeroko rozumianą prawicę z realnej polityki w momencie, gdy decydowała się ustrojowa przyszłość RP, i na długie lata stał się symbolem krótkowzroczności, małostkowości i skłócenia tej strony sceny politycznej. Długotrwała niemożność porozumienia się przez coraz liczniejsze i coraz mniejsze partyjki, zakładane przez kolejnych liderów, przeważnie w drodze rozłamu z większych formacji, nieodmiennie w celu „wzięcia udziału w integracji prawicy”, skończyła się po latach wymarciem ich wszystkich, włącznie z ówczesną partią braci Kaczyńskich, Porozumieniem Centrum.
Po krótkotrwałym sukcesie Jana Olszewskiego (bo 7 proc. w wyborach prezydenckich wydawało się na tle sondażowych wyników „centroprawicowych” partyjek wynikiem przełomowym – do takiego rozproszenia doszedł „obóz patriotyczny”) hegemonię nad pokłóconymi liderami przejęły najpierw związek zawodowy Solidarność, tworząc rządzącą przez jedną kadencję Akcję Wyborczą Solidarność, a następnie nowa formacja Kaczyńskich, Prawo i Sprawiedliwość, która zagospodarowała wizerunkowy sukces, który Lech Kaczyński odniósł w roli „szeryfa w mieście bezprawia” – ministra sprawiedliwości w rządzie tej pierwszej.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.

