Jak przekonuje nas „GW” SS było złe, ale były też wyjątki. Jak np. jej konne oddziały. Służy to uratowaniu reputacji człowieka, który był twarzą ważnego dla „Wyborczej” procesu. Pojednania polsko-niemieckiego na zasadzie amnezji i twierdzenia, że narody Europy nie mają sprzecznych interesów. Że między Polakami a Niemcami historia już się skończyła.
Piotr Gursztyn
Nie mają rację ateiści twierdząc, że religię zastąpi racjonalne myślenie. W istocie w miejsce, skąd wycofuje się religia wchodzi zabobon. Wciska się w każdą dziedzinę życia. Stąd w naszym coraz bardziej zlaicyzowanym świecie tyle wiary w aromaterapię, odżywianie się światłem, teorie Ericha von Daenikena i przekonanie, że zaczynem ludzkiej cywilizacji była interwencja kosmitów, wreszcie wiara w to, że Powstanie Warszawskie mogło by nie wybuchnąć, a stolica i jej mieszkańcy ocaleć.
Regres religii staje się klęską dla nauki. Najbardziej cierpią te dyscypliny, które mają największe znaczenie dla życia codziennego. Wymienić tu można medycynę i historię - bo na nich wszak znają się wszyscy. W przypadku historii szczególnie łatwo ten proces przychodzi, bo laikom wydaje się, że jest ona tylko luźnym, nie powiązanym ze sobą szeregiem wydarzeń i dat, które można układać niczym klocki. Świadomość, że jest to dziedzina nauki - gdzie, tak jak w każdej innej obowiązują surowe i precyzyjne zasady warsztatowe - jest zupełnie obca hordom "znawców", którzy ze swych miękich foteli wygraliby wszystkie kampanie lepiej niż Napoleon czy Piłsudski. Gdyby los tylko im na to pozwolił.
Zły czas dla nauki, szczególnie historii, wynika też z pewnej ważnej reguły. Sławę można zyskać albo dokonując spektakularnego odkrycia, albo w uznaniu za całokształt działalności, albo wywołując skandal. Słabością pierwszej metody jest fakt, iż odkrycia nie leżą na ulicy. Słabością drugiej jest to, że nie każdy chce cierpliwie czekać do wieku emerytalnego, bo i wtedy nie ma gwarancji, że ktoś nas doceni. Zostaje trzecia metoda: skandal wynikły z postawienia szokujących czy też obrazoburczych tez. Metoda stara jak świat, ale bliższa cyrkowi czy w ogóle show-biznesowi niż nauce.
Gdy historia jest plasteliną w rękach ignorantów czy skandalistów tym łatwiej jest ją ugniatać manipulatorom. Od początku swego istnienia zaprzęgano tę naukę w służbę polityki. Ale w naszym kręgu cywilizacyjnym, gdzieś od czasów Tukidydesa, funkcjonuje refleksja, że jest to oszustwo. Dlatego właśnie tak ważne jest pilnowanie reguł warsztatu w historii. Nie ma lepszej ochrony przed uzurpacjami manipulatorów, skandalistów i ignorantów.
Weźmy najświeższy przykład: wygibasy "Gazety Wyborczej" w sprawie pomorskiego arystokraty Albrechta von Krockow, po tym, gdy okazało się, że służył ochotniczo w SS. Jak przekonuje nas "GW" SS było złe, ale były też wyjątki. Jak np. jej konne oddziały. Służy to uratowaniu reputacji człowieka, który był twarzą ważnego dla "Wyborczej" procesu. Pojednania polsko-niemieckiego na zasadzie amnezji i twierdzenia, że narody Europy nie mają sprzecznych interesów. Że między Polakami a Niemcami historia już się skończyła.
Pytany przez "GW" historyk Jan Daniluk opowiada o SS tonem rozgrzeszającym von Krockowa. Że był to luźny konglomerat różnych organizacji, że konna SS była tylko czymś w rodzaju folkloru, a jedyna działalność to aktywność sportowa. Brzmi to groteskowo, coś jak dowcipy o dziadku, który zginął w obozie ... bo spadł z budki wartowniczej. Albo twierdzenia wielu Niemców, że wojnę przesłużyli w orkiestrze.
Sam jednak chwile później sobie przeczy, gdy dopowiada, że akces arystokraty - nazywa go lokalnym liderem - był ważnym sygnałem dla miejscowej społeczności. Sygnałem - dopowiedzmy sami - że warto złamać wierność Rzeczpospolitej, której obywatelem był Krockow i pójść na otwartą kolaborację ze wszystkimi jej zbrodniczymi konsekwencjami. Historyk nazywa to koniunkturalizmem. To za mało. Bo w całej rozmowie zabrakło szerszego kontekstu - co sprawia, że wywiad z Danilukiem staje się manipulacją. O czym Albrecht von Krockow musiał wiedzieć wstępując do SS? O tym, co działo się na Pomorzu po 1 września 1939. Okupant nie ukrywał masowych egzekucji polskich elit. Wiedza o nich była powszechna, także poza granicami Pomorza. Kilka miesięcy później kilku ksieży diecezji warmińskiej - rdzennych Niemców - zostało aresztowanych przez gestapo i następnie skazanych na kilkuletnie kary więzienia, gdyż z oburzeniem komentowali w prywatnych rozmowach rozstrzelanie polskich duchownych z kapituły pelplińskiej.
Von Krockow musiał wiedzieć więcej niż niezbyt ważni księża spoza Pomorza. Zwłaszcza, że jego wszyscy bracia byli zajadłymi nazistami, a i o nim nie słychać, aby demonstrował swoje obrzydzenie wobec narodowego socjalizmu. Wstąpił do SS, bo chciał, a nie musiał. Stał się później "orędownikiem" pojednania, bo Hitler już dawno przegrał i inne wiały wiatry. Bo chciał odzyskać rodowy zamek. O jakiejś autorefleksji, wyznaniu winy, prośbie o przebaczenie "GW" nie wspomina. Bo nie było czegoś takiego?