Przeprowadzone przez dziennikarzy "Superwizjera" śledztwo wykazało, że w Polsce od lat istnieje czarny, niezwykle opłacalny rynek handlu chorymi krowami. Jeden z reporterów zatrudnił się w ubojni, do której trafia takie bydło. W nocy zakład zamienia w rzeźnię dla chorych zwierząt.
Najpierw przełożeni skierowali nowego pracownika na linię rozbioru mięsa, gdzie nie miał do czynienia z zabijaniem krów. O tym, co dzieje się w firmie w nocy, świadczyły jednak cuchnące i sine połacie wołowiny pozostawione przez brygadę zajmującą się ubojem.
Mężczyzna, który instruował dziennikarza "Superwizjera", kazał mu "czyścić wszystkie farfocle".– Ma to wyglądać – mówił. Autorzy materiału zaznaczają, że z innych tusz usuwano znaczną część mięsa, co mogło wskazywać na chęć pozbycia się ropieni i innych chorych tkanek.
– Coś takiego to więcej idzie na kebaba. Dlatego ja nieraz powiedziałam: "K***a, kebaba już nie" – przyznała reporterowi TVN24 jedna z pracownic zakładu. Inny mężczyzna tłumaczył, że tzw. leżące bydło (np. krowa po złamaniu nogi) nie nadaje się już do chowu. – Musisz ją opie****ić, bo co z nią zrobisz? Ale już handlarze dają taniej, bo jest uszkodzona. Dla siebie tego nie biję, bo nie nadaje się. Ale dla zakładu normalnie. Tak, dla zakładu to same pieniądze są – stwierdził.
Pracownik ubojni, wskazując na jedną z krów, dodał: – Coś w szynce miała, jakiś ropień, nie ropień, bo wycięte jest. Dzisiaj to takich nie ma, mało jest. A nieraz jest dużo. Dopytywany przez dziennikarza, czy nie ma z tym problemu, odparł: – Nie pytaj się lepiej.