Media i autorytety III RP od swego zarania żyją rytmem nieustannego oburzenia. To ich najbardziej charakterystyczna cecha. Ktoś zrobił coś, ktoś powiedział coś, ktoś nie uszanował autorytetu − hańba mu! Surowe głosy potępienia, zbiorowe listy intelektualistów, moralne uniesienie, a w drugiej linii − kocia muzyka szyderstw i kpin. Jeśli nawet oburzenie w końcu opadnie, no bo jak długo można piać na wysokim diapazonie, to zaraz podsunięty zostanie nowy powód do mobilizacji. Obrażają pamięć Jacka! Tolerują tu czy tam antysemitę! Opluwają największego z Polaków! Odmówili ulicy wielkiemu poecie! Wpuścili na uczelnię „uznawanego za radykała” publicystę, znanego z występów w Radiu Maryja! Aaaaghhh!!!
Kiedyś się dziwiłem, że im się to nie znudzi. Dziś już wiem, że wspólne przeżywanie oburzenia jest istotnym spoiwem czegoś, co można by nazwać „postinteligencją” − warstwy nazwanej przez Sołżenicyna „obrazowanszcziną”, uzurpującą sobie wysokie, a opustoszałe miejsce w hierarchii społecznej, od wieku XIX przysługujące w Polsce inteligentom, jako tym, którzy poświęcali sukces materialny dla wartości wyższych i którzy nieśli na sobie ciężar starań o odzyskanie przez Polskę wolności i o jej modernizację.
Tyle, że owa historyczna polska inteligencja miała swój etos, wysoko stawiający służbę narodowi, i całą kolekcję wywiedzionych z etosu szlacheckiego norm. Postinteligencja, produkt pośpiesznego i masowego awansu w PRL, jak i jego drugiej fali, już w III RP, ma tylko poczucie wyższości nad „wiochą” i „obciachem”. Tym silniejsze, im bardziej dolegliwie sama odczuwa słomę w butach. W tym nieustannym oburzeniu nie chodzi tak naprawdę o konkretne preteksty. Oburzam się razem z autorytetami − więc należę do tych lepszych, jestem po stronie „Polski fajnej” przeciwko „Polsce niefajnej”, po stronie elit przeciwko ciemnej masie. A potrzebuję tego tym bardziej, im bardziej chcę czuć się istotą wyższą od tubylczego motłochu i im mniej mam do tego realnych podstaw.
Łatwość, z jaką elity oburzają się całodobowo i przez siedem dni w tygodniu sprawia, że oburzenie naturalną koleją rzeczy niezwykle w Polsce staniało. Im więcej oburzenia, tym mniej realnego potępienia dla osób i działań, które z bezwzględnym społecznym potępieniem powinny się spotkać. Mechanizm jest prosty i dawno już opisany przez Henryka Sienkiewicza w sławnej powieści „W pustyni i w puszczy”.
Z jednej strony − nieustający spazm potępienia wywołują „zbrodnie III RP” na czele z tymi największymi: żartem Jarosława Kaczyńskiego, że podczas rocznicowych uroczystości w stoczni oficjele z PO stanęli tam, gdzie swego czasu stało ZOMO czy pozytywnym rozpatrzeniem za jego rządów wniosku Radiu Maryja o europejską ekodotację na geotermię. Z drugiej zaś − Palikot po prostu „mówi to, co wreszcie ktoś musiał powiedzieć”, a w sprawie Amber Gold winni są tylko pazerni klienci, którzy chcieli się nachapać.
W tym oburzonym jazgocie wymyśliłem sobie własny, prosty test, pozwalający przywrócić sprawom właściwe proporcje i konotacje.
Otóż wystarczy sobie wyobrazić, że dzwoni do nas przyjaciel z USA, rodowity Amerykanin, i pyta, czym tam obecnie żyją polskie media. Facet nic nie wie o Polsce, i musimy mu wyjaśnić jak przysłowiowej krowie na rowie. Jeśli nasz wyimaginowany rozmówca zrozumie, to znaczy, że istotnie sprawa jest. Jeśli nie − to znaczy, że mamy do czynienia z kolejną czerską wydmuszką.
Zastosujmy to w praktyce. News: w Krakowie ma się odbyć „bal niepokornych”, na który organizatorzy zaprosili także opozycyjnych dziennikarzy. Bal, trafunkiem, odbyć się ma w tę samą sobotę, w którą organizowany jest po raz któryś z rzędu charytatywny bal dziennikarzy, który od dawna już, wbrew swej nazwie, jest miejscem spotkań nie tyle dziennikarzy, co związanych z władzą polityków i innych przedstawicieli establishmentu. Co prawda, bal ten odbywa się w Warszawie, a bal niepokornych w Krakowie, ale z jakiegoś powodu krakowska inicjatywa uznana został za konkurencyjną względem warszawskiej, rozłamową i w ogóle oburzającą.
Spróbujmy wytłumaczyć Amerykaninowi, dlaczego liczna rzesza komentatorów oburza się, że ktoś nie chce się bawić na balu z gwiazdami prorządowych mediów, tylko urządza w innym mieście swoją własną imprezę. Dlaczego spotyka się to z potępieniem, z agresją, z odrażającymi drwinami w rodzaju propozycji udekorowania sali zniczami i szczątkami tupolewa?
Nie wiem jak kto, ja się nie podejmuje.
Albo spróbujmy mu wytłumaczyć oburzenie faktem, że podano do publicznej wiadomości informacje o rodzicach sędziego, który nagle stał się głośny dzięki pomieszaniu ról i wpleceniu w ustne uzasadnienie wyroku czegoś w rodzaju gazetowego wstępniaka. I nie chodzi o jakieś informacje „wrażliwe”, nic podobnego – po prostu o to, kim owi rodzice byli z zawodu i gdzie pracowali.
Nie wyobrażam sobie, by jakikolwiek Amerykanin pojął, co w tym oburzającego, skąd okrzyki o hańbie, podłości, zastraszaniu i grzebaniu w życiorysach. U nich w Ameryce to oczywiste, że wiadomo, kim byli czyi rodzice, ba, gdy ktoś się staje głośny, to z punktu media rzucają się na wszystko, co się z nim wiąże, włącznie z opowieściami z przedszkola.
Albo − fakt, że marszałkowie Sejmu i Senatu przyznają sobie nagrody finansowe. Tu reakcja byłaby pewnie niejednoznaczna. Sam fakt na pewno oburzający. Z drugiej strony, nasz rozmówca nie mógłby wyjść ze zdziwienia, że u nas nie ma jasnych zasad, ile i jak zarabiają parlamentarzyści, że służbę publiczną traktuje się jak zakład pracy, w którym wybieralnym politykom przysługują np. odprawy po przegranych wyborach, jak za rozwiązanie zatrudnienia… No i dlaczego się nagle z tym TVN obudził po wielu latach?
Test jest naprawdę prosty i łatwy, a pozwala otrząsnąć się z medialnego szlamu, gdy znowu głosami utytułowanych lizusów i histeryków będziemy szarpani za emocje, że, na przykład, opozycja ośmiela się delegitymizować władzę, że zwołuje uliczne manifestacje, że jacyś ludzie ośmielają się stawiać namiot pod siedzibą prezydenta i żądać jego dymisji. Dla jego upowszechnienia chętnie zrzekam się praw autorskich.