Tefałeny zaniosły się natychmiast zachwytem, jak to dużo. Niby, owszem, dużo. Ale o pół miliona mniej, niż zebrał Trzaskowski w wyborach poprzednich, w 2025. Dodajmy, że termin dostarczenia podpisów to 4 kwietnia.
Z tymi podpisami jest tak, że można zastosować dwie strategie. Pierwsza – zebrać wymagane sto tysięcy (wszystko ponad to nie ma formalnie znaczenia) jak najszybciej, zarejestrować się, i powiedzieć, zdroworozsądkowo, że skoro prawo wymaga tylko tyle, to "szkoda czasu i atłasu" na bicie rekordów, z których nic prócz próżnej chwały nie wynika. Druga – nastawić się właśnie na rekord, i zbierać podpisy do ostatniej chwili, traktując to jako formę kampanii i test sprawności sztabów wyborczych, by na koniec zasypać nimi PKW i ogłosić triumfalnie w mediach, że przy takiej liczbie zdeklarowanych podpisodawców głosowanie będzie już tylko formalnością.