Kilka tygodni temu Grzegorz Schetyna zapewniał, że opozycja nie może być jedynie antypisem, prezentując słynny już „sześciopak Schetyny”. Kilka dni temu podczas rozmowy w Radiu Zet sam jednak nie był w stanie go przywołać z pamięci. Rzeczony „sześciopak” to żaden rozbudowany program, to po prostu sześć haseł, które miały być drogowskazem dla KO w trwającej kampanii. Na pocieszenie dla Schetyny można dodać, że nie był jedynym, kogo przerosła sześciopunktowa lista jego własnego imienia – podobną gafę zaliczył Tomasz Zimoch oraz Paweł Poncyljusz.
To jednak nie koniec wpadek opozycji. Nawet w trakcie konwencji z nową kandydatką na premiera Małgorzatą Kidawą-Błonską nie obyło się bez pomyłek. Najbardziej znamienny był chyba moment, gdy kandydatka pytała się „gdzie jest program”. Nie tak widowiskowa, ale chyba jeszcze bardziej wymowna była sytuacja, gdy politycy KO nie mogli porozumieć się między sobą w sprawie nowego hasła wyborczego. Teoretycznie brzmiało ono „Jutro może być lepsze”, w praktyce podczas wystąpień słyszeliśmy „jutro będzie lepsze”, „jutro musi być lepsze” itp.
Być może natłok wersji spowodował, że dziennikarz Polsat News chciał dopytać o tę kwestię Marcina Święcickiego z PO. Niestety mimo że hasło ujawniono tego samego dnia, gdy odbywał się program, to polityk nie był w stanie poprawnie odpowiedzieć.
– Poseł PiS wie jakie macie hasło, a Pan nie wie? Co się z Wami dzieje, panie pośle? Grzegorz Schetyna nie zna "szóstki Schetyny", pan nie zna hasła wyborczego... – pytał red. Witwicki z Polsat News.
Nieodłącznie związany z opozycją Tomasz Lis ma od pewnego czasu na swoim koncie na Twitterze wystukane hasło: „Jeszcze nigdy nie wygrał ktoś, kto nie uwierzył w zwycięstwo”. Niestety – na opozycji w żadne zwycięstwo nikt już nie wierzy. Ten (jak to mówi Rafał Ziemkiewicz) Gang Olsena chce jedynie dotrzeć już do wyborów. Po co się uczyć haseł czy jakiegoś tam programu, skoro wszyscy wiedzą, że to pic na wodę, a PiS wygra tak czy inaczej.
Wszyscy już znają wynik wyborów?
Z najnowszego sondażu IBRiS zaprezentowanego na Forum Ekonomicznym w Krynicy (sondażownia przepytała aż 8 tysięcy osób) wynika, że Prawo i Sprawiedliwość cieszy się poparciem ponad 43 proc. respondentów, podczas gdy na drugą Koalicję Obywatelską chce zagłosować ledwie 21 proc. Z kolei trzecia w zestawieniu Lewica cieszy się poparciem 14 proc. badanych. Przewaga PiS jest miażdżąca. PO (nawet w swoich złotych czasach) mogła jedynie o takiej pomarzyć. Musi to wpływać demobilizująco nie tylko na polityków, ale również i na ich wyborców (co z kolei odbija się na politykach i tak pętla się zamyka).
Jeszcze ciekawszy jest jednak ostatni sondaż IPSOS dla OKO.press, który to portal ciężko posądzić o propisowskie sympatie. Z badań możemy się dowiedzieć, że 82 proc. Polaków sądzi, że po wyborach dalej będzie rządził PiS. 52 proc. respondentów jest natomiast przekonanych, że będzie rządzić samodzielnie.
Ktoś powie, że badania IPSOS nie dotyczą poparcia, a jedynie przewidywań. Owszem, to prawda, ale właśnie w tym tkwi ich siła. Otóż jakiego poparcia nie miałby PiS w rzeczywistości, to nie da się ukryć, że w społeczeństwie zapanowało powszechne przekonanie o nieuchronnym zwycięstwie Kaczyńskiego. To przeświadczenie jest obecne zarówno wśród rządzących (i sam prezes jest chyba jedynym politykiem, który zdaje sobie sprawę z tego, jak bardzo jest to niebezpieczne dla jego partii), jak również wśród polityków opozycyjnych czy nawet ich żelaznego elektoratu.
Bo te 21 proc. które w badaniu IBRiS deklaruje chęć poparcia KO to właśnie niedobitki radykalnych antykaczystów. Całe centrum, wszyscy wyborcy umiarkowani, resztki prawicy i lewicy – oni wszyscy odpłynęli od Schetyny. Część z nich pójdzie do lewicy, część zostanie w domu. Na jednych i drugich skorzysta Kaczyński.
Życie w ułudzie
Wystarczy wyjść ze swojej bańki medialnej i porozmawiać z tymi ludźmi, aby się przekonać jakie nastroje panują wśród wyborców opozycji. Przez kilka lat żyli oni w przeświadczeniu, że wielka batalia PiS-PO jest wyrównana, że oba obozy idą łeb w łeb. PiS może rządzi, ale już niedługo. Utwierdzała ich w tym narracja TVN-u czy Tok FM, utwierdzały ich w tym tłumne marsze. Tylko, że kilkadziesiąt tysięcy manifestantów w Warszawie to nie jest cała Polska.
Pierwszym zachwianiem tej wizji były wybory samorządowe. Wygrał je co prawda PiS, ale duży sukces Trzaskowskiego oraz porażka rządzących w kilku większych miastach pozwoliły tkwić w dalszej iluzji. Wybory unijne były już jednak wstrząsem. Klęska była niekwestionowana. Niektórzy, jak choćby prof. Radosław Markowski z Uniwersytetu SWPS, wypierali rzeczywistość, twierdząc, że tak naprawdę PiS wybory przegrał, jednak sukces Kaczyńskiego był tak olbrzymi, że nawet żelazny elektorat antypisowski musiał uznać, że enuncjacje prof. Markowskiego są… co tu dużo mówić – głupie.
Od tamtej pory ten stan fatalizmu się jedynie pogłębiał. Opozycja wpadła w marazm. Koalicja Europejska się rozpadła, PSL uciekł przed tęczową koalicją w objęcia „faszysty” Kukiza, a lewica zaczęła się konsolidować. Antypisowski wyborca pozostał z przeświadczeniem, że prawa dziejowe są nieubłagane i długa kaczystowska noc jeszcze nie chyli się ku końcowi.
Kto ma władzę?
W 2010 roku hitem było pewne nagranie, na którym spytano przypadkowego przechodnia, kogo zamierza poprzeć w wyborach prezydenckich. Ten przez pewien czas kluczył, a w końcu stwierdził, że Bronisława Komorowskiego. Na pytanie dlaczego akurat tego polityka, odparł, że po prostu ma on największe poparcie w sondażach. Przykład troszkę radykalny, ale obrazuje, co chcę powiedzieć.
To przeświadczenie o nieuchronnym zwycięstwie PiS-u przybiera kształt politycznej kuli śnieżnej. Ludzie traktują wybory jak wielkie zawody sportowe, a nikt nie lubi przegrywać. Stąd też wiele osób niezdecydowanych nad urną zapewne zdecyduje się poprzeć rządzących.
Władza to jest coś niezwykle ulotnego. Nie mam na myśli stanowisk i urzędów, tylko władzę samą w sobie – pewne zjawisko. Ustawy, przepisy i obyczaj mają jedynie ją cywilizować, ale „obrana” z nich władza sprowadza się de facto do tego, że sami ludzie uznają czyjeś władztwo – że je dostrzegają w danej partii czy polityku. Po prostu niemal podświadomie postrzegają, że ktoś ma władzę i w sposób naturalny widzą w nim lidera. Takie coś ma Kaczyński, miał to Tusk. Nie miał tego z pewnością Komorowski, Szydło czy Kopacz. I zdaje się, że Schetyna też nie ma tego czegoś. Przyznają to de facto sami politycy Platformy, którzy obgadują swojego szefa za jego plecami z dziennikarzami różnych mediów. I tak np. w rozmowie z Wirtualną Polską jeden z posłów przyznał wprost, że Platforma odetchnęła z ulgą, gdy Schetyna ustąpił Kidawie-Błońskiej i w końcu „zaakceptował to, że nie trawi go nasz elektorat". W latach 2007-2015 większość Polaków być może „nie trawiła” Kaczyńskiego, ale na pewno nie można było tego powiedzieć o samych wyborcach PiS, którzy w naturalny sposób widzieli w nim jedyną szansę na zwycięstwo. W PO taką nadzieję przez dłuższy czas żywiono względem Tuska, ale chyba i ten temat jest już przebrzmiały.
Sam Tusk zresztą nie wierzy w opozycję. Szef RE przyznał to de facto kilka miesięcy temu, gdy w Gdańsku zachęcał opozycję, aby wspólnie spróbowała zdobyć Senat. To „ograniczanie się” do izby wyższej w rzeczywistości oznacza, że Sejm jest poza ich zasięgiem. Dostrzegł to nawet Tomasz Lis, którego nienawiść do PiS zazwyczaj zaślepia.
„Nie mogłem się jednak uwolnić od obawy, że być może pierwszy raz w życiu uczestniczę w stypie przed pogrzebem. A wrażenie to tylko się wzmocniło w czasie wystąpienia Donalda Tuska. A wrażenie to tylko się wzmocniło w czasie wystąpienia Donalda Tuska. Przewodniczący Rady Europejskiej przez 45 minut de facto tłumaczył, że sytuacji nie jest beznadziejna, co w praktyce stanowiło potwierdzenie że jest dramatycznie trudna” – pisał naczelny „Newsweeka” o głośnym wystąpieniu Tuska.
Lewica na fali
Koalicja Obywatelska się coraz bardziej stacza, PSL modli się o przekroczenie progu, o KODzie i kucykowatym „gamechangerze” nikt już nawet nie pamięta. Jedyną opcją opozycyjną, która wydaje się być zadowolona z obecnego stanu rzeczy jest lewica.
I nie chodzi tu nawet o całkiem niezłe sondaże, które w ostatnim dają koalicji dwucyfrowy wynik. Przede wszystkim lewicowy sojusz jest bytem nowym. Czymś (przynajmniej w autokreacji) świeżym. Z jednej strony są to ludzie, którzy będąc poza Sejmem nie mają nic do stracenia, z drugiej natomiast w ten projekt (szczególnie w ramach Razem i Wiosny) jest zaangażowanych wielu młodych ludzi przekonanych, że mają do wypełnienia swoistą misję. Mają przeświadczenie (mówię oczywiście o dolach partyjnych i wolontariuszach), że nie idą do parlamentu dla stołków, ale by coś faktycznie zmienić w Polsce.
Takie nastawienie tworzy w jej szeregach „pozytywną energię” i mobilizuje do działania. Naprzeciwko jest natomiast zramolała, schodząca Platforma, która dla towarzyszy z Razem jest zbyt liberalna, dla aktywistów z Wiosny zbyt konserwatywna, a z kolei aktyw SLD ma do niej żal za rozbicie Koalicji Europejskiej.
I tu pojawia się największe zagrożenie dla PO. Otóż większość wyborców Platformy to ludzie, którzy kojarzą ją z dawnym antypisowskim światem. Nie oznacza to jednak, że będą ją bezwzględnie popierać. Te 21 proc. które zostało przy Schetynie to nie są zwolennicy PO, a jedynie przeciwnicy PiS. I dlatego też jeżeli (o czym było wyżej) przestaną postrzegać Platformę jako władczą i zdolną do obalenia PiS-u, to natychmiast przerzucą swoje głosy na inną siłę. Obecny układ sił pokazuje wprost, że jedyną poważną alternatywą dla Koalicji Obywatelskiej pozostaje lewica. Lewica wpisana na listy SLD. Czarzasty sprytnie to rozegrał.
Artykuł wyraża poglądy autora i nie musi być tożsamy ze stanowiskiem redakcji.
Zobacz poprzednie teksty z cyklu "TAKI MAMY KLIMAT":
Czytaj też:
Jeśli będzie trzeba, Schetyna zarżnie opozycjęCzytaj też:
Ludzie gwiżdżą na sądy
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.