Prawo i Sprawiedliwość złapało zadyszkę. Partia Kaczyńskiego teoretycznie znajduje się u szczytu swojej popularności, a jednak widać, że coś w tej „naoliwionej maszynie” (jak sami się nazwali w spocie wyborczym) zaczyna szwankować. Pojedyncze mechanizmy zaczynają się zacinać.
Każda partia w pewnym momencie osiąga szczyt popularności i zaczyna się powoli staczać. Czy PiS właśnie osiągnął ten punkt? Czy utrata Senatu będzie za x lat opisywana przez historyków jako ten moment, w którym Kaczyński zaczął ustępować pola?
Narracja się rwie
Im dłużej rządzi Prawo i Sprawiedliwość, tym mocniej „rozjeżdża” się jego narracja. Poniekąd jest to zrozumiałe. Kaczyński postawił swoim posłom niezwykle ambitne zadanie – drugi raz z rzędu zdobyć samodzielną władzę w wyborach. Aby sprostać zadaniu rządzący zaczęli rozpościerać swoje polityczne „skrzydła”. Zrozumiałym jest, że skoro PiS chciał możliwie jak najwięcej uszczknąć od innych partii, to musiała na tym ucierpieć spoistość narracji. Jeżeli rządzący odwoływali się do centrum, to cierpiała na tym wizja PiS-u jako partii rewolucji, jeżeli chcieli przekonać do siebie elektorat miejski to tracili wśród elektoratu „katolicko-narodowego”, jeżeli z kolei stawiali na przekaz socjalny, to rezygnowali z nich przedsiębiorcy itd.
W PiS-ie zdaje się wygrała formuła, zgodnie z którą elektorat zdobyty może sobie narzekać, ale przecież nie ma gdzie odejść. Okazało się to nieprawdą. Pod jednym „skrzydłem” Kaczyńskiemu wyrosła Konfederacja, a pod drugim wyskoczył nagle odnowiony PSL.
To jednak tylko część problemów. Skoro PiS chciał zawalczyć o tak szeroki elektorat, właściwie musiał się z tym liczyć. Co innego jednak problemy wewnątrz partii, które ewidentnie szkodzą narracji tak skrupulatnie budowanej przez Kaczyńskiego od lat.
Symbolem tutaj jest Stanisław Piotrowicz. Tylko w tej jednej postaci skupia się kilka zagrożeń dla opowieści Prawa i Sprawiedliwości. Po pierwsze, co oczywiste, Piotrowicz uderza w pisowskie hasło dekomunizacji. Polityk był nie tylko członkiem PZPR-u, ale przede wszystkim był członkiem PRL-owskiego wymiaru sprawiedliwości. PiS dokonujący rewolucji w sądach pod hasłem dekomunizacji wygląda skrajnie niewiarygodnie trzymając kogoś takiego we własnych szeregach.
Druga płaszczyzna, na której Piotrowicz obciąża rządzących dotyczy wizji Prawa i Sprawiedliwości jako partii ludu. Pisałem o tym już kilkukrotnie – każde środowisko polityczne ma jakiś rdzeń ideowy, którego się nie może wyrzec, gdyż oznaczałoby to jej koniec (nawet jeżeli tym rdzeniem jest jedynie negacja, jak choćby w przypadku antypisu).
Tymże ideowym jądrem dla PiS-u jest wizja partii „normalnych, prostych Polaków”, czyli PiS-u jako partii demokratycznej (PO np. wbrew temu co zapewnia bardziej jest partią arystokratyczną niż demokratyczną – nawet jeżeli to podupadła arystokracja). Te ostatnie wybory, w których PiS odwołując się właśnie do tego przekazu uzyskał rekordowe poparcie, potwierdziły to jak nic innego. Tymczasem Stanisław Piotrowicz uderza w ten wizerunek. Bo oto mamy polityka, który startował w wyborach, poddał się demokratycznej weryfikacji i wyborcy mu podziękowali. PiS próbujący dać mu w tym momencie funkcję sędziego Trybunału Konstytucyjnego wygląda jakby chciał swojemu zasłużonemu żołnierzowi wręczyć nagrodę pocieszenia. „Wyborcy Cię nie chcieli, ale my o tobie nie zapomnimy” – tak to mniej więcej wygląda w oczach elektoratu. Brzmi to niepokojąco podobnie do wyznań Sławomira Neumanna z taśm z Tczewa.
Republika Banasiowa?
Oczywiście to tylko jeden Piotrowicz, ale takich spraw uderzających w wiarygodność PiS-u można wyciągać więcej. Są kwestie oczywiste, na które wielu zwraca uwagę, jak choćby stosunek PiS-u do aborcji, czy nieprzerwany import węgla z Rosji, ale nie wiem, czy akurat te sprawy mają tak wielkie znaczenie. Na pewno rezonują wśród wyborców ZP, ale jeżeli zadziałają to bardziej na zasadzie „kuli śnieżnej” niż na jako katalizator zmian.
Nieporównanie większy potencjał tkwi natomiast w sprawie szefa NIK Mariana Banasia, którą przed wyborami chyba zlekceważono. Ta sprawa ma dla rządzących dwa wymiary – po pierwsze w oczach wyborców Banaś pozostaje osobą nieciekawą, która wizerunkowo ciąży PiS-owi (i co mogło mieć pewien wpływ na wynik ostatnich wyborów), a po drugie Banaś podważa dogmat o wszechwładzy Kaczyńskiego. Oczywiście prezes PiS nie był nigdy NAPRAWDĘ wszechmocny i chyba nawet w redakcji „Newsweeka” nie wierzono, że każda decyzja w państwie od 2015 roku zależała od gestu Kaczyńskiego. Nie zmienia to jednak faktu, że bunt wobec „komendanta” był do tej pory czymś nie do pomyślenia. Wcześniej podobna wojna nerwów panowała na linii Nowogrodzka-NBP, ale wtedy sprawa nie była tak poważna, a i w końcu zarobki pracowników Banku zostały obniżone, na co naciskało kierownictwo PiS. Tym razem Marian Banaś pozostaje głuchy na sugestie Nowogrodzkiej.
No i pozostaje trzeci, być może najważniejszy aspekt tej afery – ilu Banasiów PiS ma jeszcze w zanadrzu? Nie ma się co oszukiwać, „psucie” się partii rządzącej jest, niestety, czymś normalnym, z czym się należy liczyć. Już Lord Acton zwrócił uwagę, że każda władza deprawuje, ale władza absolutna deprawuje absolutnie. PiS musi się zmierzyć z tym, że za te 3, 4 lata takich Banasiów będzie jedynie przybywać.
PiS będzie się potykał w tej kadencji, bo to naturalna kolej rzeczy. Podstawowe pytanie brzmi, ile Banasiów i Piotrowiczów wytrzymają jeszcze wyborcy PiS. I czy Kaczyński ma jakiś pomysł na ucieczkę do przodu. Bo że jest świadom tych zagrożeń, to nie ulega wątpliwości. Być może jako jeden z niewielu w obozie władzy.
Dwie opowieści – źródło sukcesu
Tzw. zmęczenie władzą, to coś normalnego w demokracji. Bardzo dotkliwie przekonali się o tym Donald Tusk i Ewa Kopacz w latach 2014-2015. Jeżeli Kaczyński nie chce podzielić ich losu, musi wymyślić nową wielką narrację. Musi powiedzieć Polakom, po co PiS jest w polityce. Dokładnie tak jak to zrobił w roku 2015 i 2019. Cztery lata temu liderzy PO nie potrafili wytłumaczyć Polakom, dlaczego mają dalej sprawować władzę. Ograniczyli się do antypisowskich haseł, a to za mało dla wyborców.
PiS natomiast zarówno w 2015 jak i 2019 roku miał jasny przekaz. Cztery lata temu Zjednoczona Prawica szła na fali swoistej rewolucji narodowej wymierzonej w „ancien regime” zbudowany przez osiem lat rządów Platformy Obywatelskiej, ale w rzeczywistości będący dziedzictwem PO, PSL-u i SLD, które to partie z biegiem lat coraz bardziej zaczęły łączyć się pod sztandarami antypisu.
Kaczyński nie wygrał wtedy dzięki 500 plus. Ten program na pewno pomógł mu zdobyć samodzielną większość, ale nie był decydujący. Polacy po prostu chcieli się wtedy odciąć od dotychczasowej władzy, chcieli kogoś kto nie przyjmuje ślepo rozkazów z Brukseli, kto nie gardzi „przeciętnym Kowalskim”, kto nie wstydzi się biało-czerwonej flagi. Skorzystał na tym w naturalny sposób PiS, ale również i Kukiz’15 i partia Korwin-Mikkego, której zabrakło ok. 20 tys. głosów, aby wejść do Sejmu. To był czas buntu.
Zupełnie inaczej sprawa wyglądała w roku 2019. To oczywiste, że gdy się rządzi cztery lata, to nie można opowiadać wyborcom, że jak tylko się wygra wybory, to w końcu się zrobi porządek w tym państwie. Na tym PiS przejechał się w 2007 roku. Jak się jest u władzy, to się bierze odpowiedzialność, za to co się w państwie dzieje. Dlatego Kaczyński tym razem całkiem słusznie założył, że należy wymyślić nową narrację. I tutaj pojawiła się opowieść o „polskim państwie dobrobytu”. Przemiana była tym łatwiejsza, że fundamenty pod nią były podłożone od lat, wystarczyło po prostu przesterować uwagę społeczną, zmienić akcenty, no i oczywiście otworzyć strumień pieniędzy w postaci rozbudowanego programu 500 plus, który w tych wyborach już faktycznie grał pierwsze skrzypce. Ciężko było znaleźć jakiekolwiek wystąpienie któregokolwiek polityka PiS bez wzmianki dotyczącej tego świadczenia.
Potrzeba nowej narracji
Ale i ta narracja zacznie się z czasem wyczerpywać. Nie dlatego, że Polacy nie chcą dobrobytu, ale po prostu jeżeli od kilku lat słyszą o nim, to po prostu uodparniają się na taki przekaz. To jak ze słynnym „dochodzeniem do prawdy” dotyczącej Smoleńska. W pewnym momencie taka obietnica stała się pusta. I tak może się stać w przypadku „państwa dobrobytu”. Polacy przez lata przyzwyczaili się do programu 500 plus, 300 plus, niższego wieku emerytalnego i za te kilka lat mogą już nie pamiętać, kto wprowadził te rozwiązania. Co więcej, straszenie, że należy głosować na PiS, bo inaczej przyjdzie zła Platforma i odbierze świadczenie w oczach Polaków może brzmieć karykaturalnie. Dokładnie tak samo jak brzmieli Tusk i Kopacz straszący mrocznym Kaczorem-dyktatorem w 2015 roku.
Nie, narracja o „dochodzeniu do dobrobytu” za cztery lata już nie będzie działać na wyborców. Przynajmniej nie w tej formie, jak działa dzisiaj. Kaczyński musi wymyślić PiS na nowo, musi stworzyć nową wielką opowieść, na którą Polacy będą chcieli zagłosować. Inaczej zacznie się powolny odpływ elektoratu do tych ugrupowań, które będą potrafiły udowodnić wyborcom, że mają jakiś cel, że mają wielką misję. Idąc do urny chcemy mieć przeświadczenie, że bierzemy udział w czymś dobry, że nie głosujemy tylko na mniejsze zło. Właśnie ta „pozytywna atmosfera” napędzała PiS w 2015 roku, teraz napędzała Konfederację i Lewicę. Jeżeli wyborcy za cztery lata nie będą mieli przeświadczenia, że uczestniczą w czymś wielkim i ważnym, to możliwe że po prostu zostaną w domach.
Co może być podstawą tej nowej narracji? Ciężko wskazywać tutaj konkretne rozwiązania. PiS wypuszczał pewne jaskółki w ostatnich latach – reforma sądownictwa, zmiana konstytucji, konflikt z Brukselą, ale żaden z tych tematów nie poruszył na tyle Polaków, aby chcieli gremialnie ruszyć do urn.
Oczywiście do 2023 roku jeszcze wiele się może zmienić, mogą wypłynąć nowe tematy, sytuacja w Polsce albo w Unii Europejskiej może ulec diametralnym przeobrażeniom. Gdybym miał jednak strzelać, to wskazałbym na wojnę ideologiczną. Do tego Sejmu weszła bardzo silna reprezentacja lewicy, która jest o wiele groźniejsza od PO i która wciąż rośnie w sondażach (ostrzegałem o tym miesiące temu w tekście „Prawica będzie płakać przez Biedronia”). Wybory do Parlamentu Europejskiego pokazały jak wielki potencjał emocjonalny tkwi w kwestiach ideologicznych, religijnych i obyczajowych. Nie jest wykluczone, że przy odpowiednim marketingu PiS mógłby za cztery lata prezentować się jako obrońcy normalności, którzy bohatersko stawiają czoła hordzie lewicowych radykałów.
Czy do tego jednak dojdzie? Za wcześnie by oceniać. Pewne jest jedno – PiS już dzisiaj musi myśleć o nowej narracji. Musi szukać nowego wroga, którego pokaże wyborcom, musi rozglądać się za nowym „500 plus”. Jeżeli tego nie zrobi, to za cztery lata może się okazać, że to co początkowo wzięto za krótkotrwałą zadyszkę, przeistoczy się w długotrwały kryzys.
Artykuł wyraża poglądy autora i nie musi być tożsamy ze stanowiskiem redakcji.
Zobacz poprzednie teksty z cyklu "TAKI MAMY KLIMAT":
Czytaj też:
Rządzili nami idioci czy oszuści?Czytaj też:
Antykaczyści są nie do zdarcia
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.