To był najciekawszy tydzień w polskiej polityce od lat. Kwarantanna narodowa, to spowolnienie naszego życia w ostatnich dniach, spowodowało, że wszyscy nań czekaliśmy, ale i widzieliśmy to bardziej, patrzyliśmy uważniej. I jego obraz naznaczony jest suspensem, złożony i arcyciekawy. Być może przyniósł przełomową zmianę: pojawienie się nowej, nierozhisteryzowanej opozycji. Wreszcie.
Potrzebujemy polityki
W polskich mediach, nawet społecznościowych, gdzie zazwyczaj wymiata, premiera jakoś w tym tygodniu było mniej. Prezydent Andrzej Duda wskazał publicznie właśnie na niego jako uczestnika kluczowych negocjacji i łącznika między Gowinem, Nowogrodzką a nim. To pokazuje współdziałanie czterech kluczowych postaci – Andrzeja Dudy, Mateusza Morawieckiego, Jarosława Gowina, and lust but not least – Jarosława Kaczyńskiego. O tym później.
Ale przede wszystkim to Mateuszowi Morawieckiemu zawdzięczamy pierwszą z dwóch najbardziej optymistycznych wiadomości tego tygodnia. I to z kierunku, którego o propagandę na rzecz PiS podejrzewać nie można. Taką, która pokazuje sens polityki, tego jak proces polityczny przekłada się na nasze życie.
Komisja Europejska opublikowała prognozy gospodarcze. Wedle niej, Polska najlepiej przejdzie przez pandemiczny kryzys gospodarczy. Lepiej nie tylko niż strefa euro (Donaldowi Tuskowi, co chciał nas tam na siłę wprowadzać, do sztambucha).
A jako, że z samą pandemią, radzimy sobie lepiej niż Zachód, to pokazuje, że nie tylko winniśmy ostatecznie wyzbyć się kompleksów. Unaocznia także, jakie dla naszego życia, normalnych Polaków i ich codziennego znoju, starania o chleb powszedni, jak wielkie ma znaczenie, kto jest ministrem zdrowia, premierem, kto stoi na czele większości parlamentarnej. Jeszcze nigdy nie było to tak ewidentne. Po prostu: nieprawdą jest jakoby „polityka swoje, a życie swoje”. Jest odwrotnie.
Przy okazji przypomnijmy – Komisja Europejska krytykowała Polskę za to, że jako pierwsza zamknęła granice. To wówczas, jako pierwsi w Europie wymagało sporej politycznej odwagi – po kolei Szumowskiego – Morawieckiego – Kaczyńskiego. Tarcze antykryzysowe, choć w ich aktualizacjach można się pogubić niczym w wersjach Windowsa, widać działają. Nie, nie idealnie, bo nie ma idealnych rozwiązań. Wody w piwnicy mamy po szyje. Ale oddychamy. Widać to także po twardych danych z ZUS – nie ma masowego wyrejestrowania płatników składek. Warto tu dodać, że sprawność wprowadzania zmian przez ekipę Morawieckiego w PFR i BGK, jest równie ważna, jak nocne głosowania, które dają im podstawę prawną i pozwalają się dostosowywać do realnych potrzeb Narodu. Utyskiwanie na to, jest graniem na stereotypach. (Takim samym, jak zresztą najczęściej tym samym ludziom – na co dzień tak zawzięcie walczącym z najczęściej wydumaną homofobią – każe przypuszczać, że przemocowe ujawnienie orientacji kogoś zdyskredytuje na prawicy zawodowo). Jest odwrotnie: Polacy oczekują działania, a nie ględzenia, wkładania wyłącznie „kija w pisowski walec”.
Jednak pandemia, kryzys światowy mógł nad Wisłą znieść coraz sprawniejszy gabinet Morawieckiego. Pierwsza napisała to red. Joanna Miziołek, po czym w Polskim Radio przyznał to Michał Dworczyk – pracowity acz niedoceniany szef Kancelarii Premiera, nieformalny minister od „państwa w dobie koronawirusa”. Teza była prosta i oczywista – głosowanie gowinowców z Senatem przeciwko Zjednoczonej Prawicy nie tylko oznacza koniec koalicji, ale i przyspieszone wybory parlamentarne. Bo w czasie kryzysu nie da się „tylko administrować” nie mogąc uchwalić niczego. Belgia cyklicznie przez całe miesiące nie ma prawdziwego rządu, ale jest krajem dwóch narodów żyjących w jednym kraju.
Groźba wydawała się logiczna i realna. Rozumiała to opozycja. – Konsekwencje przegranego głosowania są oczywiste. Upadek rządu i nowe wybory – mówił mi w Polskim Radiu 24 poseł Arkadiusz Iwaniak z Lewicy. A to na prawicy budziło to najgorsze skojarzenia. Z traumą roku 2007, gdy po utracie większości rządzić się nie dało, a próby Romana Giertycha sklecenia koalicji „wszyscy przeciwko PiS” były bardzo daleko posunięte. Jedynym wyjściem były nastąpiły przyspieszone wybory, które wbrew sondażom wygrał... Donald Tusk.
Nihilizm opozycji
Ale dziś giertychoidzi, którzy próbowali zagrać to jeszcze raz wykazali groteskową sprawność starych tłustych kotów próbujących łapać myszy z werwą kociaków. Jakoś grać chciał, ale nie umiał Borys Budka, a PSL i SLD od razu chciało być Tuskiem sprzed lat, czyli brać, ale nie kwitować, wzniecić antykaczystowską społeczną falę („PiS rządzi a Polakom wstyd”), ale nie konstruować niczego w obecnym układzie. Przez cały kryzys nikt nie przejął inicjatywy, nie zgłosił wniosku o odwołanie rządu, nie przedstawił kandydata na premiera (kto miałby nim być – ostatnio PO mówiło o… Kidawie-Błońskiej, a wówczas ani SLD ani PSL nie zaprzeczało, ale ten jesienny układ opozycji z PO na czele dziś jest nie aktualny).
Bo i się nie da niczego na opozycji zbudować, gdy każdy sobie rzepkę skrobie. Debata prezydencka, którą oglądało 6 milionów wyborców, pokazała, że Bosaka i Biedronia może połączyć niechęć do PiS, USA i F-35 (bo „nie ugaszą pożaru w Biebrzy”), ale nie mają nic Polakom wspólnego do zaproponowania. Ani nie mają możliwości, by wziąć wszystko jak Tusk z zieloną przystawką w 2007 r. Kupą mości panowie też nie potrafią, co pokazała Koalicja Europejska, które poległa dokładnie rok temu. Szczere wyznanie o pragnieniu zemsty – które kiedyś wyraziła sędzia Kamińska – jest jedynym, co im zostało. Poza tym wiele się tam zmieniło – teraz przede wszystkim walczą miedzy sobą. Niczym wygłodniałe wilczki przeczuwające, że mleka nie starczy dla wszystkich, szukają najsłabszego spośród watahy, by odepchnąć go od piersi. (Najsłabszy, bo bezideowy, jest Budka, ale zarazem to jego partia ma najwięcej samorządowego tłuszczyku, a i w komorze odłożyła sporo zapasów z dotacji i rządzenia, więc wynik nie pewny).
Ale zostawmy to, bo to coraz bardziej tylko ich problem, bez znaczenia dla większości Polaków. Dla nich w tych dniach spowolnienia naszego życia uderzające jest, że opozycja wcale nie ma ochoty wziąć odpowiedzialności za Polskę, koronawirus, gospodarkę, cokolwiek. Sens jej działań z czekistowską szczerością po wszystkim objawił Włodzimierz Czarzasty – „Gowin miał gwarantować rozwalenie złego rządu PiS. Nic się takiego nie stało. Tak kończą się marzenia”. O to tylko tu chodziło. Rozwalenie rządu PiS. Tylko o to. Marzyli, niektórzy głośno w mediach, że posłużą Gowinem. Ok. I co dalej? Co z państwem, który przechodzi dziś poważny stress-test? Na to nie było żadnego pomysłu. Stan wyjątkowy znoszący działalność partii byłby dla nich uwolnieniem.
Instrumentalne traktowanie wszystkiego widać było, po tym co proponowali facetowi, który chwile sam z siebie zrezygnował z bycia wicepremierem i ryzykował w tych dniach własną partię i polityczną przyszłość (zaznaczmy – drugi raz w swym wciąż krótkim politycznym życiu następcy Jana Rokity). Zdaniem Borysa miał wziąć na lep stołka marszałka Sejmu na parę tygodni? Przecież to oczywisty absurd. A tylko to się pojawiło, co mówi więcej mówi, o nich niż o liderze Porozumienia. Choć niektórzy wpływowi na prawicy zdawali się nie widzieć co się na prawdę dzieje, tracili panowanie nad epitetami, co mogło Gowina zmusić „do zdrady”. I pchnąć w otchłań polityczną za trzy miesiące – po przyspieszonych wyborach. Ale on sam de facto wybór miał prosty: Podzielona Opozycja albo Zjednoczona Prawica. A więc wyboru wcale nie było.
Więc o co w tym obu Jarosławom chodziło? Też proste. Po efektach widać. By tę prostą różnicę Polacy zobaczyli. Że lider Porozumienia porozumieć się z opozycją nie może, nawet gdy sam jest na granicy zdrady PiS, gdy Jarosław Kaczyński na sali sejmowej udaje, że go nie widzi. Że tam nic nie ma. Więcej – by zobaczyli co ona robi w faktach, w realnym działaniu, w kryzysie, gdy uważa, że wybory mogą nas zabić. Jednym słowem – że tam pustka przykryta wielosłowiem. Że chodzi o to, by nic się nie dało, a najlepiej wszystko się zacięło. Najwyraźniej uznali, że winniśmy tego doświadczyć, a nie o tym mówić.
Minister Szumowski mógł rekomendować głosowanie korespondencyjne, które przyjmują nawet Niemcy, a niegdyś uchwaliła PO-PSL, premier mógł chcieć je zorganizować, a nawet podpisać kwity umożliwiające pewne działania, ale ustawy to nie zastąpi (a przecież to było krytykowane jako nie mające dostatecznego umocowania ustawowego właśnie). Ustawa o powszechnych wyborach korespondencyjnych przed konstytucyjnym 10 maja – nie mogła zdążyć de facto wejść w życie. Śmieszne, że opozycja pod pręgierzem za niezorganizowanie wyborów chce stawiać premiera czyli tego, który jedyny coś w tej sprawie zrobił, a nie siebie, która robiła wszystko, by w tej sprawie nie dało się nic zrobić.
– W tej kadencji nie było przypadku by Senat pracował 30 dni nad ustawą, choć realne prace trwały kilkanaście godzin – zwraca uwagę Waldemar Buda – Gdyby Senat uchwaliłby ustawę do 15 kwietnia, to byłoby dość czasu na ich przygotowanie i wszyscy wiedzieliśmy jak będziemy głosować wyborach – zapewnia wiceminister funduszy i polityki regionalnej. Może tak, może nie.
Kluczowe jest jednak to, że senackie prace zakończyły się dokładnie tak, jak wszyscy wiedzieli, a nawet zapowiedział publicznie marszałek Grodzki – nie poprawkami, zmianami, ale odrzuceniem w całości. A więc w imię zacięcia się wyborów, władzy, państwa, wedle zasady: „wszystko, co od kaczystów pochodzi, złe jest i my jesteśmy przeciw”. Ta senacka trzydziesto-dniówka obróci się przeciwko całej opozycji w jej dotychczasowym kształcie. „Wszystko na nie” mogło być atrakcyjne dla niektórych w 2005, 2007 roku. Ale nie teraz, gdy od polityków oczekuje działań. Wówczas ludzie dla niektórych PiS oznaczał chaos, teraz jego synonimem staje się dotychczasowa opozycja. Wzięli na siebie odpowiedzialność za fiasko wyborów za które normalnie Polacy obciążyliby prezesa PiS.
Jarosław Kaczyński może tylko kibicować, by po przesunięciu wyborów, czego domagała się cała opozycja, teraz także zapowiadana przez „Jarosławów” ustawa została zamknięta w senackim kotle. Bo to utrwali powyższą lekcje. A więc zaszkodzi tej opozycji chyba nawet bardziej niż oskarżenia o łapówki (bo te Polacy jakoś wciąż wobec lekarzy niestety jeszcze rozumieją, nie zrozumieją wykolejania własnych pociągów). Logika biernej negacji (a tą się tam prezentuje) spowoduje, że w znacznej części społeczeństwa jesienne zdobycie Senatu dla totalnej opozycji będzie nie tylko pyrrusowym zwycięstwem, bo przede wszystkim pokaże jej niemoc (bo jak widać senat może tylko trzymać ustawę przez trzydzieści dni, odwalić, a „końca PiSu” nie ma, a ustawa jest). Zostaje retoryka. Jednak ta też jest zdradliwa. „Zabójcze koperty” okazały się bumerangiem, który rzucającego trafił i ośmieszył nie tylko na tik-toku. Strategia, którą obrano, skazuje marszałka Grodzkiego i jego armie na rolę jaką odegrał gen. Paulus w Stalingradzie.
Gowin – win & go?
Oczywiście – trzymając się tej obrazowej, a nie mającej obrażać analogii na czasie – do Berlina jeszcze droga daleka. Jednak to jest na jej końcu: zostaną jej tacy fanatycy, co po nawet po jego upadku w 1945 dalej walczyli w Festung Breslau. Ci – opozycji jaką znamy od lat – oczywiście zostaną. Ale to garstka oparta – by sparafrazować określeniem Adama Michnika – na „zoologicznym antykaczyźmie”. Dla „normalsów” to nie już jest atrakcyjne. To droga do nikąd.
Dla większości społeczeństw, to po prostu zbyt mało. Dla większości dotychczasowych „opozycję praktykujących, ale nie wierzących” weń fanatycznie w dobie kryzysu codzienna dawka tvn24 z jego „dniem świstaka” o upadku państwa, prawa i demokracji może już nie wystarczy. Ona nie działa tak, jak przedtem. Zmiana żółtych pasków w parę chwil – z tragedii, że wybory w maju, na tragedię, że nie ma wyborów w maju, obraża inteligencję nawet najbardziej nieuważnych widzów. „Kropkę nad i” w strategii „im gorzej tym lepiej” postawił niezastąpiony w takich sytuacjach Andrzej Morozowski – oświadczając z ekranu „im dalej w las, im dalej od pandemii, będzie się okazywało, że ekonomia leży, a już wiadomo, że leży i leżeć będzie jeszcze przez jakiś czas, to tym większa szansa, że wygra nasz, czyli opozycyjny kandydat”. To, że nie wskazał nazwiska dowodzi, że przede wszystkim to wtórne, ale wszak w tych wyborach startuje wykreowany przezeń Szymon Hołownia (wsparł ewidentnie go Donald Tusk, którego oświadczenie praktycznie wyzerowało jego bezpośrednią konkurentkę o ten sam elektorat – Małgorzatę Kidawę-Błońską). Dodatkowo, to uprzytamnia prawdziwość starej, najlepszej bodaj okładki Tygodnika Do Rzeczy: „tvn – jedyna prawdziwa opozycja”. Dodajmy – dziś jedyna, która ma realną siłę polityczną. Ma, ale jakby mniejszą. Mimo oficjalnych dementi, idzie tym dzisiejszym, arcysflustorwanym Tomaszem Lisem, a nie tym Lisem który tworzył przed laty „Fakty”, tym który potem skutecznie udawał, że „niechcem ale muszem” apolitycznym „kandydatem na kandydata na prezydenta”. Hołownia i Lis byli wówczas blisko. Wówczas tvn Lisa zostawiło na lodzie („wajchowi”?). Sądząc po zachowaniu Moniki Olejnik dziś z Hołownią tak nie będzie.
I jako się rzekło wyżej – dla znacznej grupy zwolenników dotychczasowa formuła opozycji się wyczerpała. I będą szukali nie tyle innego wodza, bo tam ci ich, więcej niż armii, ale przede wszystkim innej polityki. Która nie wiedzie na zatracenie. I tu właśnie wchodzi Jarosław Gowin, choć nie cały na biało, a bardzo posiniaczony. Ten który wyszedł z kolejnego rządu, ale wszedł do polityki.
Bo ten kryzys zrobił z niego prawdziwy podmiot polityczny. Z nim i tylko z nim Jarosław Kaczyński rozmawia, negocjuje, podpisuje porozumienie dotyczące ważnych spraw publicznych. Tam nie ma innych podpisów. Takie rzeczy mają kolosalne znaczenie.
Wcześniej był tylko jedną z dwóch przystawek, świecących odbitym blaskiem PiS, jego logiem na plakatach się posługującym. Umowa koalicyjna dawała im kolosalną nadreprezentacje na stanowiskach wiceministrów, a samemu Gowinowi „migałkę” na limuzynie, oraz kwestionowaną przez znamienitego prof. Andrzeja Nowaka reformę nauki. Mało i słabo, czyli bez znaczenia. Bo kto takie rzeczy w polityce takie rzeczy uznaje za cel, a nie za środki, szybko zeń wypada.
Teraz wicepremier stając się „ex-ministrem” przestał być związany „urzędniczeniem”. Gowin, zostawiwszy w (za-)rządzie sprawną i ambitną Jadwigę Emilewicz, awansował – wszedł do rady nadzorczej władzy, czyli stał się – toutes proportions gardées „Jarosławem” – oczywiście choć wyższym to mniejszym po wielokroć. Wedle badań 50 razy. Ale niemniej „szeregowym posłem” z własną partią – co w warunkach konstytucyjnego ustroju parlamentarnego-gabinetowego jest najważniejsze. Bez niego nie ma władzy nikt. A jak przetestowaliśmy – to bez Kaczyńskiego i bez Gowina żadnej władzy nie ma. Jest anarchia. To wiemy. Innych być może da się wymienić. To daje wewnątrz obozu wielką przewagę. Zarazem tym kryzysem Gowin i Kaczyński tym kryzysem przetestowali też swoje zaplecze. Jest dostatecznie zwarte więc mogą je powieźć, gdzie chcą (o czym może się przekonać niebawem Zbigniew Gryglas – choć nie zdziwię się jeśli posadę ocali jako wolny elektron z mandatem poselskim).
Gowin może okazać się teraz o wiele bardziej atrakcyjny dla szerszych kręgów społecznych. Gowin nie tylko wygrał, ale ma przestrzeń do dalszego politycznego marszu. Zyskał mit założycielski, który może być atrakcyjny dla tych dla których – totalna i PiS to rewolucja, a oni chcą „siły spokoju”. Wyszedłszy z rządu może teraz swobodniej o nich zabiegać. Powinien Gowin podziękować prawicowym radykałom, którzy uznali, że krok w lewo/w prawo od 10 maja to kula w łeb i Budce, który uznał jego władze i znaczenie, ale zarazem oczekiwał judaszowego pocałunku. Obie strony uwiarygodniły go. A zarazem odcięły mu drogi „ucieczki od polityki”. Może teraz tylko jechać na rowerze sam. Ten kryzys odjął mu oba boczne kółka. Jeśli nie będzie pedałował – wywróci się. Czyli musi postąpić odwrotnie niż radzi ex-prezydent Bronisław Komorowski (jak zawsze zresztą) – nie oglądać się za siebie.
A dokąd politycznie dojdzie zależy nie od jego przeciwników, ale od zdolności współpracy np. ze środowiskiem Mateusza Morawieckiego, którego pełni realnie najważniejszy urząd w Polsce. I ma największy wciąż niewykorzystany potencjał.
Wielki mistrz
Pewna posłanka PO zwyzywawszy mnie wcześniej na antenie Polskiego Radio zaraz po tym przyznała, że żałuje, że gdy rządzili nie wsłuchali się w to, co Jarosław Kaczyński mówił mi w wywiadzie w dniu inauguracji Telewizji Republika. – „Wszystko tam było” – wyznała. I przyznała, że Kaczyńskiego Platforma nie doceniała. (Tak jak niegdyś Kazimierz Marcinkiewicz). Wyśmiewano go też, gdy mówił o Andrzeju Dudzie jako przyszłym prezydencie, o Piotrze Glińskim per premier, o Jacku Kurskim – jako prezesie Telewizji Polskiej. Wszystko się stało faktem. Przywołuje to nie po to, żeby wskazać, że jak na dyktatora swoista to otwartość (no, ale skoro dążenie do wyborów może być pół-dyktaturą jak chce Dominika Wielowieyska z Gazety Wyborczej), ale by znów powołać się na wywiad, którego prezes PiS udzielił Tygodnikowi "Do Rzeczy" bodaj w połowie zeszłej kadencji – okładkowa teza brzmiała – „wobec słabości opozycji sam muszę być opozycją”. Mało kto ją zapamiętał. A to błąd. Dziś Jarosław Kaczyński znowelizował to zdanie – „wobec słabości opozycji sam muszę powołać opozycję”.
Jak to zwięźle wielokrotnie pisze na Twitterze mój kolega z dorzeczy.pl red. Damian Cygan – Wielki Mistrz. Po tym tygodniu widać, że i w mistrzowskiej formie. Gdyby to były szachy, to nie dość, że na kilku szachownicach na raz toczy mecz, to jeszcze na wszystkich sam ze sobą, po abdykacji „króla” opozycji.
Dlatego to wielkie zwycięstwo, Gowina, które opisałem powyżej nie jest wynikiem przymiotów samego Gowina. Dlatego następnego dnia rano dziękował tylko swemu klubowi i Jarosławowi Kaczyńskiemu.
To to Kaczyński przydał tak politykowi potrzebnej gravitas, przymioty odpowiedzialności, skuteczności. Przesunął go na tej cienkiej czerwonej linii między śmiesznością a wielkością. Wszak to Gowin zrealizował postulat opozycji – przesunięcia wyborów. Stał się jej jedynym skutecznym liderem. Ale to nie byłoby możliwe bez Jarosława Kaczyńskiego. Jego samego, nie PiS.
W ciągu ostatnich kilkudziesięciu godzin wysłuchałem kilku relacji ludzi autentycznie zbliżonych do negocjacji obu Jarosławów. To nie duża grupa, bo obaj liderzy bardzo się odcięli od swego zaplecza. A postawiony przy nich Rejent Milczek uchodziłby za gadułę. Lecz wszyscy moi rozmówcy w jednym byli zgodni – to nigdy nie był konflikt emocjonalny, tylko spór wokół tego, co lepsze. I nawet, gdy negocjacje merytoryczne kończyły się impasem, wydawało się, że są prowadzą donikąd i to koniec, to wciąż padało: „spotkajmy się jutro”. Mistrzostwo suspensu.
Problemy prawne
Szok, jakie wywołało „porozumienie dwóch Jarosławów” był tak wielki, że TVN24, choć uruchomił wydanie specjalne przez dobre kilka godzin nie wiedział, jak je ugryźć. Dopiero około 1.00 w nocy pewien prawnik podał ton – dwaj szeregowi posłowie antycypują orzeczenie Sądu Najwyższego ws. ważności wyborów z 10 maja. Choć doceniam erystyczną logikę wpisującą to porozumienie w zamach na sądy, to przyznać trzeba, że elementarnie obraża to logikę.
Skoro na początku tygodnia Państwowa Komisja Wyborcza poinformowała, że nie ma jak przeprowadzić klasycznych wyborów w najbliższą niedziele, a głosowanie korespondencyjne nie stało się faktem, więc nie ma: ciszy, kart, komisji, wyborów, nie da się oddać żadnego głosu – to co niby ma orzec? Że wybrano Jozina z Bazin? By to antycypować nie trzeba pić soku z gumijagód, być iluminatem, czy prof. Małgorzatą Gersdorf. Wystarczy umieć czytać. Ze zrozumieniem.
Porozumienie to nie jest więc naruszeniem konstytucji. Nie jest jej zmianą, do której jeszcze nie mają większości (jeszcze – bo ta sytuacja pokazuje Polakom jej liczne słabości), ale wykorzystaniem zapisanego weń przez ekipę Aleksandra Kwaśniewskiego artykułu 129 pkt 3.: „w razie stwierdzenia nieważności wyboru Prezydenta Rzeczypospolitej przeprowadza się nowe wybory”. I dalej kiedy i jak. Proste. To było konstytucji było od 1997 r., tyle, że jedni nad nią płaczą, drudzy jej bronią, ale najwyraźniej nie czytają ze zrozumiem. A ideą konstytucji ma być instrukcja, która władza co musi a co może w danych okolicznościach (Ta pierwsza, amerykańska, tym jest i dlatego m.in. wciąż obowiązuje).
Po oświadczeniu Morozowskiego, któremu TVN zaprzecza niczym Onet piszący o hologramach, jest jasne po, co im stan nadzwyczajny. Ale czy on byłby legalny? Traktujący o tym art. 228 ustawy zasadniczej mówi wprost: „W sytuacjach szczególnych zagrożeń, jeżeli zwykłe środki konstytucyjne są niewystarczające, może zostać wprowadzony odpowiedni stan nadzwyczajny”. I tak jak pierwszy warunek jest spełniony – pandemia jest szczególnym zagrożeniem, to gorzej z drugim – tym o niewystarczaniu zwykłych środków. Takim środkiem jest ustawa. Także traktująca o epidemii. Uchwalił ją sejm w którym większość miała PO-PSL. Pytałem wielokrotnie wszystkich polityków stanu żądających, co ona wniesie w walkę z koronawirusem. Po za zniesieniem wyborów w maju nikt nie wymienił mi niczego. I wreszcie ten sam artykuł przesądza: „Działania podjęte w wyniku wprowadzenia stanu nadzwyczajnego muszą odpowiadać stopniowi zagrożenia i powinny zmierzać do jak najszybszego przywrócenia normalnego funkcjonowania państwa”. Jak najszybszemu – a więc przekładanie o rok, dwa, odpada. Jeśli chcemy przestrzegać konstytucje.
Istotą wyborów, nie jest kampania, baloniki, konfetti, karty wyborcze. Jest dokonanie wyboru. Przez nas – wszystkich zwykłych Kowalskich i Trzmieli. Wyboru tego, kogo powierzamy los naszej Ojczyzny na najbliższe lata. Na dobre i na złe. W zdrowiu i chorobie. Dla nas, naszych dzieci i wnuków. Ale to musi zanalizować każdy sam. Taka jest cena demokracji.
Artykuł wyraża poglądy autora i nie musi być tożsamy ze stanowiskiem redakcji.
Antoni Trzmiel jest dziennikarzem portalu DoRzeczy.pl i Telewizji Polskiej. Współpracuje też z Polskim Radiem. Jego poglądy są wyłącznie jego winą i nie muszą być tożsame ze stanowiskiem którejkolwiek z redakcji.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.