Nie mój cyrk, nie moje małpy – tak mogę określić własny stosunek emocjonalny do warszawskiego referendum. Mieszkam w stolicy, ale nie meldowałem się w niej. Decyzja świadoma i nikogo nie krzywdząca, bo nawet i bez mojego meldunku Warszawa każdego dnia korzysta z moich pieniędzy.
Nie w tym rzecz. Nie będę oceniał korków, komunikacji i innych takich spraw. Pod tym względem za panowania HGW nie żyje mi się ani lepiej, ani gorzej niż w ciągu poprzednich wielu lat.
Jest jednak jedna kwestia, która obraża każdego człowieka uważającego się za istotę cywilizowaną i kulturalną. Która powinna poruszać, bez względu na to, gdzie się to dzieje. To podejście władzy do dziedzictwa kultury. Szczególnie w Warszawie, gdzie na skutek wojny, powojennej „odbudowy” a la BOS (Biuro Odbudowy Stolicy), PRL-owskiej „szkoły konserwacji zabytków” i ostatnio pazerności deweloperów zniknęło wiele obiektów i miejsc, które powinniśmy pozostawić potomnym.
W oficjalnej propagandzie Hanna Gronkiewicz-Waltz przedstawiana jest jako dobry, zapobiegliwy gospodarz. Może tak jest w innych dziedzinach, ale nie w tej opisywanej. Siedmiolecie jej rządów to czas wyburzeń, często samowolnie przeprowadzanych. Burzycielami prawie zawsze są deweloperzy, co może budzić podejrzenia, że Ratusz na to przymyka oko. Albo wręcz się zgadza.
Tuż przed głosowaniem pojawiła się np. bulwersująca wiadomość, że z Podwala – miejsca z którego widać Zamek Królewski i kolumnę Zygmunta – zniknie jedna z kamienic. A w jej miejscu i sąsiedniej działce powstanie żelbetowy, przeszklony bunkier, całkowicie niepasujący do otoczenia (tu szczegóły). Jednocześnie dowiadujemy się, że w miejscu zburzonych nielegalnie koszar z czasów carskich, za zgodą konserwatora, można budować apartamentowiec. Ot, taka kara za samowolne zburzenie. Dodajmy, że działka graniczy z Łazienkami. Ktoś dużo zarobi na apartamentach wybudowanych w takim miejscu.
Za rządów HGW zniknęła 150-letnia parowozownia. Mimo gwałtownych protestów opinii publicznej. Nie ma już fabryki Kamlera – budynku słynnego, bo tam w pierwszych dniach Powstania Warszawskiego mieściła się Komenda Główna AK. Przy okazji to jeden z ostatnich oryginalnych budynków Muranowa, czyli dawnego terenu getta. Zniknęły budynki wolskiej fabryki Dobrolin, znanej każdemu, kto czytał o obronie Warszawy w 1939. Podobnie szereg starych willi na Mokotowie.
Lista nie jest zamknięta. Przede wszystkim w tym sensie, że co jakiś czas będziemy słyszeć o kolejnych barbarzyństwach. I nie widać nikogo, kto chciałby to zatrzymać. I nie widać zmiany na lepsze. Przez siedem lat, mimo obietnic z kampanii wyborczych, nie ma np. przełomu na Pradze. Stare kamienice sypią się tak, jak się sypały. Aż „dojrzeją” do momentu, gdy odpowiednie urzędy bezradnie rozłożą ręce i zakomunikują, że nic się nie da zrobić. Że trzeba zgodzić się na rozbiórkę. A Praga jest jedną z centralnych dzielnic najbogatszego miasta w Polsce.
Ktoś powie, że wyżej opisany problem to „bzdet”. Kogo interesują jakieś rudery? Otóż to miara naszego ucywilizowania. Wszystko wskazuje na to, że w Warszawie – oraz w ogóle w Polsce – strzałka tej miary znajduje się na dole skali. Bowiem to nie geszefciarstwo i deweloperskie przekręty czynią z miast światowe metropolie.