KODO, czyli Kowidowa Ochrona Danych Osobowych

KODO, czyli Kowidowa Ochrona Danych Osobowych

Dodano: 
Zdjęcie ilustracyjne
Zdjęcie ilustracyjne Źródło:Pixabay
Dziennik Zarazy | Wpis nr 466 || Czasami myślę o RODO. Jak wchodzę gdzieś na koncert czy jakąś inną imprezę, to mi się przypomina skąd przyszliśmy i dokąd zmierzamy.

Skąd przyszliśmy? Ano nie wiem czy pamiętacie ten szał z RODO, który ogarnął Europę, gdzie nagle prywatność danych stała się jakimś zbiorowym, ale i indywidualnym skarbem? Ruszyły młyny regulacyjne, na miesiąc wszystko stanęło, zanim się świat i firmy ogarnęły, by wiedzieć o co w ogóle chodzi i co można. Większość miała do tego podejście z lekkim zdziwieniem, że – w czyim imieniu? – ktoś z zewnątrz, dla naszego, głównie nieuświadomionego, dobra robi nam dobrze.

Potem był wysyp uczniów czarnoksiężnika, czyli fachowców od tego szaleństwa oraz… utrata konkurencyjności z powodów biurokratycznych narzędzie do kontroli naszej prywatności. I skończyło się odwrotnie niż zamierzano. W „miesiącu ownym”, kiedy to nie można było otworzyć strony, by nie natknąć się na pop-upa, z serią pytań na co się Waść zgadzasz, indagowany bezmyślnie udzielał generalnych zgód, na które bez tej inwazji RODO nigdy by się nie zdecydował. I skończyło się kontrskutecznie. Po tym ataku udzieliliśmy więcej zgód na ingerencję w nasze dane, niż przed tym pomysłem. Trwa to do dziś, kiedy chcemy coś otworzyć co chwila atakują nas pop-up’y o zgodę, nawet w serwisach, którym już jej po stokroć udzieliliśmy. A więc w ramach ochrony naszych danych, korporacje technologiczne zebrały… więcej danych na nasz temat niż przed tą „ochroną”. Wylaliśmy dziecko naszej prywatności z rodoistowską kąpielą.

Suweren jest mocno zdziwiony

Europa, która poszła w takie zabawy – traciła. Ale przyszedł kowid i jak leśniczy – wygonił partyzantów z lasu. Wymuszanie podpisów, z deklaracjami intymnymi (stan naszego zdrowia), numerami telefonów, gromadzeniem baz danych przy wejściu na byle potańcówkę to spektakularny koniec tego przedkowidowego szaleństwa. Okazało się ono dęte, szczególnie w wyborach, gdzie trzeba było się wpisywać w jakieś okienka, by nie widzieć nazwisk na liście. Teraz na stojąco ludzie sobie wpisują w formularze przed imprezą dane, które leżą sobie na stolikach, zbiera je jakaś paniusia i nie wiadomo co z nimi dalej się dzieje. No i przypuśćmy, że okaże się, że podpisał się jeden chory. Co wtedy? Wszyscy z listy na kwarantannę? Czyli komu będziemy ją udostępniać? Oczywiście za zgodą podpisanego… No, ale jak może do mnie na moją komórkę, której numeru nikomu nie dawałem, zadzwonić jakiś medyk i upomnieć mnie na moją okoliczność nieszczepienia, to moje dane, nawet i z tym kalekim RODO, są już dawno nie moje.

Myślę, że suweren jest mocno zdziwiony, iż jego prywatność, którą przecież świat tak szafuje, jest tak ściśle chroniona przez państwo. Z efektami w dodatku kontrprzeciwnymi. Tak samo nie jest świadom upadku tej koncepcji. Ale zdaje się, że wzorem chińskim nie czekają nas czasy ochrony naszej prywatności, tylko jej totalnej utraty. A wtedy nie będzie czego chronić. Wprost przeciwnie – sfera naszej prywatności ulegnie powolnemu skurczeniu w imadle państwowej „troski” o nasze bezpieczeństwo, które w ramach tych działań utracimy wraz z nasza prywatnością. Zresztą to już się dzieje od dawna w pandemii i nikt nie podpisywał w tej sprawie żadnego formularza RODO.

Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

Czytaj też:
Kowidkowe odjazdy. Robi się ciekawiej
Czytaj też:
Prokuratura chce postawić zarzuty posłance Hołowni

Źródło: dziennikzarazy.pl
Czytaj także