Bo rzeczywiście – można porównać. O Francji już napisałem, i wczoraj, i jeszcze ze dwa osobne materiały. Ale na Wyspy nie zaglądaliśmy zbyt często. A tam działo się i to inaczej.
Na początku pandemii 2020 Boris Johnson, premier Wielkiej Brytanii odbył próbę a la Szwecja, czyli – to wirus jak każdy, będziemy budować własną odporność, nic nie zamykamy i wychodzimy z tego jak z grypy. Utrzymał to jakieś dwa tygodnie i poddał się głównie… związkom zawodowym, które, zarówno jak urzędnicy czy nauczyciele, parły do lockdownu. Oczywiście mówimy o instytucjach publicznych, bo prywatny biznes nie popełniłby takiego samobója. I premier Borys się poddał – Wielka Brytania poszła drogą większości krajów, kwarantanny, lockdown, DDM. Nawet premier zachorował jako pierwszy rządzący na świecie i wszyscy śledzili jego losy, jakby był jakimś punktem odniesienia. Jakimś, bo i tak jego ozdrowienie nie zmieniło nic w podejściu i świata, i Londynu do śmiertelności wirusa.
Potem Wyspy bujały się pod koniec roku, z miesięcznym lockdownem w listopadzie, potem przerwą na poluzowanie i zanurkowaniem w światowy basen lockdownu na początku 2021. Ale Brytyjczycy nie zasypiali gruszek w popiele, coraz to, głównie przez Londyn, maszerowały tłumy wzywające do odpuszczenia obostrzeń. Sytuacja się nasiliła z miesiąc temu, podkręcona aferą z ministrem zdrowia, Matt’em Hancock’iem, który nie to, że miał romans z lobbystką, co w trakcie jego trwania regularnie naruszał obostrzenia, których przestrzegania wymagał od rodaków. A Brytyjczycy nie lubią takiego wywyższania się kosztem innych. Zrobił się skandal, do którego dostroiły się tłumy i suweren zatuptał po brukach Londynu.
Wraca retoryka sprzed lockdownu
I Johnson wrócił do retoryki sprzed Pierwszego Lockdownu – musimy wrócić do normalności, nauczyć się żyć z tym wirusem, „jak nie w lato, to kiedy?”. I zaczęto znosić obostrzenia i to mimo rosnących danych o zakażeniach. Koronarealiści światowi podskoczyli z zachwytu, bo okazało się – wedle ich mniemania -, że opór ma sens i rząd się cofną, zaś lud miejscowy, wyposzczony – ruszył do pubów. Trzeba zaznaczyć w takiej narracji, że był to sukces „lepszy”, niż francuski. Tam „zaczął się” Macron zapowiedziami sanitaryzmu i lud mu odpowiedział protestami, zaś na Wyspach suweren zadziałał wyprzedzająco i rząd zareagował inaczej – odpuszczając, tak jak chciał uliczny wyborca.
To ważne rozróżnienie. Anglicy w duszy odbębnili zwycięstwo, aż wyszedł 19 lipca Johnson, który ogłosił, że rząd odpuszcza, media to podchwyciły i poszedł w świat news, że Wyspy powracają do normalności. Ale Johnson ogłosił, że restrykcje, testowanie i kwarantanny zostają utrzymane w przypadku podróżowania z i na Wyspy. Ale najgorsze pojawiło się na końcu – premier zapowiedział dwie rzeczy, że do końca września nasila akcję szczepienną dla ludzi do 18 roku życia i powiązał to z zapowiedzią wymagania paszportów przy wejściu do klubów nocnych i imprez masowych do końca września, z możliwością dołączenia tego wymogu w stosunku do restauracji i pubów.
Miny zrzedły
I miny zrzedły. O co więc chodzi z tym niby otwarciem i jednoczesną zapowiedzią zamknięcia? By to wykazać trzeba wrócić znów do… Francji. Jest jeden wspólny mianownik. Obu krajom idą słabo szczepienia. W przypadku Wielkiej Brytanii niezaszczepionych jest ponad 50% towarzystwa. I oba kraje – Wielka Brytania i Francja – zabrały się do tego inaczej. Macron powiedział, że wprowadza ograniczenia dla niezaszczepionych od 1 sierpnia i zrobił „razwiedkę bajom”, czyli pobadał co lud na to. Czas od ogłoszenia do wprowadzenia był krótki i wynik tego „badania poprzez zamieszki” Macron dostał szybko. Johnson zrobił inaczej. Pokazał marchewkę szczepień i październikowy kij obostrzeń, wskazując Brytyjczykom wyjście – szczepcie się, bo inaczej… Macron tu poszedł na rympał, na złamanie Francuzów, którzy mają tak z 35% zaszczepionych. Po tych groźbach zgłosiło się ok. 900.000 złamanych na szczepienia, ale reszta wyszła na ulice. Johnson dał sobie trochę czasu – będzie ekscytował w międzyczasie publikę jak to się foliarze nie chcą szczepić sami „zmuszając” władze do zapowiedzianego obostrzenia w październiku. A przecież można było inaczej…
Najgorsze, że już w kolejnym kraju widać, iż nie chodzi już o wirusa, ale o szczepienia, jakby były one celem samym w sobie, tyle że do osiągniecia na różne sposoby. O naszej, polskiej drodze do zaszczepienia jeszcze napiszę osobno, ale widać tu pełne spektrum, które polega głównie na graniu dwoma czynnikami – nagrodami dla zaszczepionych, która polega na fundowaniu im powrotu do erzacu normalności, oraz wychodzący naprzeciw temu pierwszemu trend drugi – stosowaniu niedogodności dla nieszczepów. I tu, i tu mamy różne portfolio środków. I będą one eskalować w miarę wyhamowania akcji szczepiennej. Z finałem na jesień. Ale dominanta jest jedna – mus się zaszczepić, i to bez względu na dane epidemiologiczne.
Czarny sen foliarzy
Spełnia się czarny sen foliarzy, którzy – jak Kasandra – cały czas krzyczą, że ta cała pandemia była tylko po to, żeby zaszczepić ludzkość, a ludzkość ich nie słucha. Tu się Kasandry dzielą na trzy grupy: pierwsza, która mówi, że to wszystko dla kasy, by duzi zarobili na pandemii, druga, która się skupia nie na kasie, tylko na tym, że właściwie ludzkość nie wie CO sobie wstrzykuje, ze wszelkimi możliwymi efektami, z depopulacyjnym wymieraniem włącznie.
„Godzą” ich wszystkich jak zwykle (my favorite) – symetryści, którzy uważają, że jedno nie przeczy drugiemu i oba scenariusze realizowane są równolegle.
Wszystkie wpisy na blogu „Dziennik zarazy”.