Białoruska lekcja matematyki
  • Wojciech GolonkaAutor:Wojciech Golonka

Białoruska lekcja matematyki

Dodano: 
Aleksandr Łukaszenka, prezydent Białorusi
Aleksandr Łukaszenka, prezydent Białorusi Źródło: Wikimedia Commons
W porę nie w porę | Świeża informacja: ambasador Francji opuścił w niedzielę Mińsk, wydalony przez białoruski rząd. Jak donoszą media, powodem miał być brak przedstawienia przez niego listów uwierzytelniających.

Francja, wraz z całą Unią Europejską, najwyraźniej zaplątała się w swej logice nieuznawania białoruskich władz od czasu wyborów z 2020 r. To znaczy: częściowego nieuznawania, bo listów uwierzytelniających Aleksandrowi Łukaszence okazywać nie należało, ale jego polecenie opuszczenia kraju uznano jak najbardziej. To świeże zdarzenie doskonale pokazuje, że problem nawały migrantów na naszą wschodnią granicę jest jedynie elementem szerszej rozgrywki negocjacyjnej między Łukaszenką a Unią Europejską.

Na początek jednak kilka uwag, a wpierw drobne obiter dictum, szydercze, ale godne odnotowania. Mimo swobodnego podejścia białoruskich władz do epidemii koronawirusa, za Bugiem nie doszło do sanitarnego Armagedonu, a masowe manifestacje nie doprowadziły do depopulacji covidowej. W chwili, gdy w Rzeczypospolitej liczą się każde ręce do zażegnania kryzysu białoruskiego, nie byłoby złe, aby nasz wywiad zbadał tajemnicę białoruskiego zwycięstwa nad covidem.

Alternatywa myślozbrodnią

Następnie krótkie oświadczenie, którym bynajmniej nie pragnę uniknąć typowych na prawicy oskarżeń o działalność agenturalną. Choćbym bowiem nie wiem jak popierał działalność polskich służb na granicy, stan wyjątkowy, budowę muru – i ogólnie działalność rządu w całym tym kryzysie (a popieram jak najbardziej, choć osobiście zastanawiam się, na ile mur będzie stanowić trwałą zaporę wobec uporu Łukaszenki i śmiałości jego ludzi), jeśli dopuszczę się własnej, niezależnej refleksji na temat naszej polityki zagranicznej, w tym względem Białorusi, dopuszczę się z automatu myślozbrodni. Przyznam jednak, że bardziej od seansu minuty nienawiści, ze strony wytresowanych zadaniowo szczekaczek, obawiam się wywołania przez mnie żalu wśród mych białoruskich znajomych, szykanowanych (przynajmniej w swych rodzinach) z samego faktu niezadowolenia z obecnego reżimu. Niech wiedzą, że w razie potrzeby Polacy okażą im – zwykłym, uczciwym ludziom – gościnę i przestrzeń do życia, tym bardziej, że wielu z nich poczuwa się do swych polskich korzeni. Wracam jednak do mego oświadczenia, którego jeszcze nie sformułowałem: z moją refleksją wiąże się pewna słabość, a mianowicie brak rzetelnego przygotowania geopolitycznego, nie licząc ogólnej wiedzy. Jednocześnie jest to pewien atut: nie można mi zarzucić, że myślę według utartej doktryny, i w pewnym sensie sformułuję tu pytania, wątpliwości i zarzuty, które potencjalny oponent powinien potrafić pedagogicznie rozwiać i odeprzeć, a nie zakrzyczeć.

Wracając do meritum, Aleksandr Łukaszenko rozgrywa sprawdzoną turecką metodą, tj. kryzysem migracyjnym, uznanie swej władzy przez Unię. Zauważmy, że Unia nie ma problemu z uznawaniem o wiele bardziej „kontrowersyjnych” przywódców: owszem, o problemach demokracji w Hong Kongu można delikatnie wspomnieć w dyplomacji, coś, gdzieś przebąknąć o Tajwanie, a nawet nakrzyczeć w gazetach czy nic nieznaczących debatach Europarlamentu – ale nie ma to najmniejszego przełożenia na relacje między Unią i jej poszczególnymi krajami z Chińską Republiką Ludową. Podobnie (choć nie identycznie) rzecz się ma z Federacją Rosyjską: choćby Krym, choćby operacje GRU na terenie Unii, choćby fałszerstwa wyborcze – żadne z poważnych europejskich państw nie będzie się bawiło w kwestionowanie władzy Władimira Putina. Najlepszy, świeży przykład: kanclerz Angela Merkel udająca się do Moskwy na serdeczne pożegnanie w ramionach władcy Kremla i oblewająca szampanem zwieńczenie Nord Stream 2. Gwoli ścisłości kronikarskiej można by dodać jeszcze stosunek do USA: choćby nie wiem jak były uzasadnione obawy, liczne znaki zapytania i zdumiewające audyty, trzeba by chyba wybuchu wojny domowej, aby Unia czy jej państwa członkowskie zaczęły w ogóle brać pod uwagę jakieś zastrzeżenia co do procesu wyborczego w Stanach Zjednoczonych. Bynajmniej nie czynię z tego powodu lamentu, odnotowuje jednak panujące w polityce międzynarodowej praktyki.

Książe lenny walczy o przetrwanie

Łukaszenkę można natomiast grillować, bo nie reprezentuje mocarstwa, a jego suzerenowi podobne grillowanie póki co nie przeszkadza, inaczej rosyjski niedźwiedź dawno dałby do zrozumienia gdzie leży nieprzekraczalna granica, jak miało to miejsce w przypadku przewrotu na Ukrainie i konsekwentnej aneksji Krymu. Białoruś jest bowiem klasycznym przykładem księstwa lennego, o czym warto pamiętać w dyskusjach na jej temat. Jej władca, dzierżąc realną i autonomiczną władzę, organizuje co prawda raz na kilka lat plebiscyty zwane „wyborami”, ale służą one jedynie realizacji audytów poparcia diuka oraz ukontentowania zachodnich partnerów, wyznających demokratyczne credo. Niemniej lennik zobowiązany jest działać w akceptowalnych dla suzerena ramach, stąd – niezależnie czy lennikiem byłby Aleksandr Łukaszenko, Swiatłana Cichanouska, czy ktoś inny – Kreml nie oddałby swego lenna bez walki, tym bardziej, że ma on dlań strategiczne, geopolityczne znaczenie. Z kolei nękanie lennika przez zachodnich adwersarzy wrogów pcha tegoż w głębsze poddaństwo względem suzerena-protektora, stąd temu ostatniemu podobne „grillowanie” może być nawet na rękę, dopóki sytuacja pozostaje pod kontrolą. Natomiast w interesie lennika jest skuteczne poradzenie sobie ze swymi oponentami tak, aby wykazać suzerenowi zasadność swej dalszej autonomii oraz swą zdolność do dalszego zabezpieczania jego interesów w regionie.

Przywódcom pokroju Aleksandra Łukaszenki nie można odmówić racjonalności działania właściwej lennikom, stąd wroga wobec nas zagrywka na wschodniej granicy winna być rozumiana właśnie jako negocjacja ponownego uznania jego władzy, adresowana do Unia i jej głównych graczy. Tu rodzi się pytanie – przynajmniej w mojej głowie, co zapewne stanowi dowód a posteriori, że jestem niereformowalnym myślozbrodniarzem: gdybyśmy obrali inny kurs wobec białoruskiego reżimu w 2020 r., czy też mielibyśmy obecnie kryzys tak poważnie angażujący zasoby naszego państwa (straż graniczna, wojsko, wywiad, stan wyjątkowy, koszty budowy muru etc.)? Co gdyby np. zachodnia Unia bawiła się w grillowanie Łukaszenki bez udziału Polski – czy w ogóle byłoby to możliwe? Oczywiście, w ostateczności nasza wschodnia granica wciąż pozostawałby granicą Unii, a więc byłaby kartą przetargową zdolną potencjalnie rozgrzewać wyobraźnię Niemców widem napływu imprezowiczów na Sylwestra w Kolonii czy niekontrolowanych alałagbarowców, którym spieszno do obiecanego islamskim bojownikom raju uciech zmysłowych, a przede wszystkim widem kolejnych tysięcy gastarbeiterów, niekoniecznie skorych do arbeitu i asymilacji społecznej, a którym trzeba jednak zapewnić dach na głową, wyżywienie… i utrzymać w ryzach.

Dom Żółtych Kamizelek w Warszawie?

A może stawiając problem bardziej pryncypialnie: jakie są podstawy i granice ingerencji ze strony Rzeczypospolitej w wewnętrzne sprawy obcego państwa? Czy obecne grillowanie Polski przez Unię, w zasadzie pod byle jakim pretekstem, nie przejawia analogicznego schematu? Opozycja mówi o zamachu stanu, na ulicach organizuje się protesty, słychać nawoływania o zewnętrzne sankcje… Zresztą totalni używają argumentu, że jeśli Unia nie zrobi w Polsce porządku, to będziemy mieć tu Białoruś, że już mamy tu Białoruś itd. Tymczasem jedynym powodem niebudzącym najmniejszych wątpliwości co do możliwości ingerencji w sprawy innego państwa jest interwencja zbrojna na wypadek zbrodni popełnianych na populacji tegoż kraju. Doświadczenie pokazuje jednak – patrz np. los chrześcijan w Północnej Nigerii –, że nikt nie kwapi się do podobnej altruistycznej interwencji nie mając w tym jednocześnie realnego interesu geopolitycznego. Np. Francuzi nie interweniowaliby w ostatnich latach w Mali czy w Republice Środkowej Afryki nie mając ku temu powodów ekonomicznych.

Oczywiście można pozwolić sobie na uznawanie jakiegoś obcego rządu na obczyźnie, a nawet finansować jego działalność – jako agenta wpływu – ale tylko i wyłącznie wtedy, jeśli bilans korzyści i strat takiego posunięcia jest niezaprzeczalnie pozytywny i pożądany. Zadajmy więc proste pytanie: czy poparcie białoruskiej opozycji przeciw Łukaszence przyniosło Polsce bilans pozytywny? Czy racje domniemanej słuszności sprawy są czynnikiem przeważającym w bilansie korzyści? Czy w takim razie nie powinniśmy ufundować w Warszawie, obok Domu Białoruskiego, Domu Żółtych Kamizelek, niemiłosiernie pałowanych i okaleczanych na manifestacjach przez rząd Francji, tudzież Dom Ofiar Paszportu Covidowego, dla ludzi wywalanych obecnie w Europie z pracy za brak szczepienia?

Nieodrobione lekcje z arytmetyki

Pozostając przy wątku białoruskim – zaraz wykaże zachodzący związek –, jaką korzyść odnieśliśmy ze zorganizowania na życzenie Stanów Zjednoczonych konferencji bliskowschodniej przeciw Iranowi w Warszawie w 2019 r.? Czy wszystkie te kraje arabskie, rzekomo nasi sojusznicy, gotowe są zrobić cokolwiek dla nas, aby ich prężne huby lotnicze nie służyły za punkty przerzutu do Białorusi migrantów, którymi Łukaszenko bez skrupułów szturmuje naszą granicę? Słyszałem niedawno rozmowę w Polskim Radiu 24, w której na pytanie co można by zrobić, aby ludzie nie opuszczali takich krajów jak Irak celem przedostania się do Europy, dziennikarz Polskiej Agencji Prasowej odpowiedział bezradnie, że w zasadzie trudno cokolwiek zrobić z powodu braku perspektyw ekonomicznych w tychże krajach. Czy to znaczy, że te kraje nie mają granic? Że ci ludzie nie docierają na Białoruś samolotami? Że te samoloty latają w tych krajach bez żadnej kontroli państwa? Otóż wystarczyłby np. nacisk Iranu, którego wpływy w Iraku są znaczące, aby skończyła się cała ta iracka turystyka na Białoruś. Przy czym nie mając odpowiednich stosunków z tym krajem możemy zapomnieć o proszeniu o podobne przysługi dyplomatyczne.

Można by mnożyć pytania, przykłady dysfunkcji naszych sojuszy tudzież kontrprzykłady nieubłagalnej skuteczności mechanizmu akcja-reakcja… Przede wszystkim nie trzeba być prymusem geopolityki, aby dojść do wniosku, że w relacjach międzynarodowych głównym kryterium postępowania winien być autentycznie pozytywny bilans zysków i strat. I choć wielu z nas życzy rządowi, a przede wszystkim polskim służbom ostatecznego sukcesu w zażegnaniu kryzysu na wschodniej granicy, jeszcze bardziej pragniemy, aby nasza polityka zagraniczna bezwzględnie kierowała się podobnymi kalkulacjami… pod warunkiem, że tak samo rozumiemy prawa arytmetyki.

Czytaj też:
Bestseller Zemmoura uwerturą kampanii prezydenckiej?
Czytaj też:
Mocny apel generałów – prezydent Macron pozostaje głuchy

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także