To on każe ludziom akceptować bzdurne rozporządzenia, bujać się sanitarnie od ściany do ściany, znosić kompletne absurdy. Na tym stoi ta paranoja, do której wielu już się przyzwyczaiło. Ale co stanie się kiedy ten filar zacznie się kruszyć? Co będzie jak rzeczywistość pokowidowa straci swój fundament? Co będzie jak odejdzie strach?
"Strach się przejadł"
No, będzie to co teraz. Bo strach odchodzi. I nie łudźcie się Wy, walczący antypandemiści, że to dzięki Wan (nam?). Taka ułuda to podstawowy błąd. Nic tam do ludu spanikowanego nie dochodzi. Nikt też nie pęka pod naporem absurdów, albo uzyskanej nagle samoświadomości, że dał się do tej pory wodzić za nos jak dzieciak jakiś. Nic z tego. Po prostu strach się przejadł. Znudził. Jest taki mechanizm, że człowiek nie może się długo bać. Zwłaszcza tego samego. Po prostu do podtrzymania paniki potrzebna jest zmiana, rotacje strachu, najlepiej jego eskalacje. A tu system, głównie medialny, się wyprztykał na całego. Użyto już wszystkich argumentów: szokujących (trupy ciężarówek w Bergamo, potem palone stosy ciał w Indiach), geograficznych (wirus skakał po świecie jak damka w warcabach), potem przyszły złośliwe warianty, tak, że liter zabrakło w greckim alfabecie. Do tego dodajcie szokujące wieści o kolejnych tysiącach pokowidowych powikłań, gwałtownych wzrostach zakażeń i pohukiwaniu, że „idzie na nas”.
Magazynek (nowych) strzałów się wyczerpał i jesteśmy powoli jak myśliwski pies – ostrzelani. To znaczy przyzwyczailiśmy się już do huku i się nie boimy. A to koniec głównego argumentu. A więc co będzie jak odejdzie strach? Co będzie jak nie zastąpią go żadne, równie wyczerpane próby racjonalnych argumentów, że tak trzeba? Pozostanie już tylko pokraczna i wynaturzona, oddzielona od jakiejkolwiek argumentacji – czysta siła. I to eskalująca.
Co mamy teraz?
No bo co mamy teraz? Rada Medyczna już się wyraźnie zużyła. Nikt się jej nie boi. Ta się wciąż sroży, jak za dawnych czasów, kiedy się jej bano. Sytuacja wygląda więc i śmiesznie, i straszno. Bo wszyscy ją olewają, ta zaś jednak, nawet na przekór, nawet by udowodnić, że bać się jej należy – eskaluje. Na razie werbalnie. Moim zdaniem puszcza (medialnie) różne warianty obostrzeń, które natychmiast bada, co na to społeczeństwo. I dostaje inne, najgorsze dla siebie wieści. Bo kiedyś to było tak: puszczało się jakiegoś medialnego szczura, że zamkniemy, powiedzmy, Lubelskie. Potem się robiło badania: co na to w Lubelskiem i co na to – tu ważne – ci spoza. Czy ci ostatni powiedzą, cholera, trzeba się pilnować, bo znowu Niedzielski nas pomaluje na czerwono i zamkną mi sklep. Przez tych cholernych nieSzczepanów. I tak się bujaliśmy, bo wyniki były jakieś. Teraz moim zdaniem lud pytany przez ankieterów na okoliczność obostrzeń, powiedzmy w Podlaskiem, odpowiada rzecz najgorszą dla władzuchny: „jakie obostrzenia?”. I jest to fatalne, bo oznacza, że nawet nastrachani nie wyczekują wieści z frontu kowidowego, no i że media straciły swą siłę oddziaływania. Fatalnie.
Znudzone media
Szczególnie media tu pojechały na leniucha. No ileż można było walić to samo? Jak można przy zmieniających się okolicznościach powtarzać to samo i liczyć na podobne efekty? Życie toczy się swoim torem, ludzie idą do pracy, do knajp, na randki i koncerty, widać, że takiego żywiołu pędu powrotu do normalności nie da się powstrzymać, a tu na każdym rogu wyskakują aktywiści przebrzmiałej armii kowidowego zbawienia i wieszczą swą nieaktualną nowinę. Że już zaraz koniec świata, że idzie pińdziesiąta fala, że wszyscy umrzemy na korytarzach przeładowanych szpitali. Jak – sorki koleżeństwo za porównanie – w przypadku Świadków Jehowy, którzy codziennie na progach domów wieszczą jutrzejszy koniec świata. I nic.
Media też się znudziły tematem. Też potrzebują jakiejś trójpolówki i areał z kowidem idzie powoli w odstawkę. Jałowieje. A to znaczy, że się go… przygotowuje na przyszłe czasy. Będę o tym pisał w bożonarodzeniowym „Do Rzeczy”, a więc tematu dziś nie ciągnę wątku – co kowida zastąpi. Bo to, że do hitu, jakim stał się strach, na bank wrócimy tylko w innych szatach, to pewne jak pycha Niedzielskiego. Ale dziś widzimy, że temat się wypalił. Powiedziano (nakłamano?) już wszystko. Kto się zaraził propagandowym wirusem to się zaraził. Przepływy pomiędzy elektoratami wirusa są niezbyt duże, choć – rzeczywiście – grono koronarealistów zwiększa się i to wedle wspomnianego wyżej mechanizmu: człowiek nie może się bać zbyt długo tego samego, oswaja swój strach, a wtedy budzi się uśpiony paniką rozum.
Jest taki dowcip studencki, w którym grabarzem jest dziś obecny naród. Otóż student wracając z nocnej pohulanki postanowił skrócić sobie drogę do domu – przez cmentarz. Widzi wśród grobów nikłe światełko, zbliża się do niego powolutku, cichaczem. Widzi, że to grabarz kopie grób na jutro. A więc postanawia go przestraszyć. Wyskakuje nagle zza krzyża i krzyczy: huhuhu!!. Grabarz się patrzy na niego z grobu do góry i spokojnie wraca do pracy. Student ponawia straszenie, jeszcze do tego macha rękoma i nic. A więc zawiedziony zawraca i idzie dalej skrótem. Tuż przed wyjściem przez cmentarną bramę czuje nagle potworny ból w łydce. Wali się nad ziemią. Patrzy, a tu nad nim stoi grabarz, z łopatą w ręku, którą przed chwilą zdzielił po nogach naszego studenta. I grabarz mówi: „Tak tu sobie żartujemy, straszymy ludzi, ale na miasto – nie wychodzimy”.
Wszystkie wpisy na blogu „Dziennik zarazy”.