Pomińmy sensowność pomysłu, bo to temat osobny. Oczywiście każdy rodzic potwierdzi, że wydawnictwa przy okazji podręczników nabijają kabzę, jak mogą − choćby poprzez dodawanie jako integralnej części podręcznika „zeszytów ćwiczeń”, czyli po prostu czystych kartek upstrzonych tu i tam poleceniami, jakie dziecko mogłoby spokojnie przepisać z tablicy do zwykłego zeszytu. Sposobów zwiększania objętości i ceny jest wiele i miło ze strony rządu, jeśli w końcu dostrzegł ten proceder i zapragnął mu przeciwdziałać. Tylko że od dawna ma stosowne do tego narzędzia. Każdy podręcznik, aby był podręcznikiem, musi być do użytku szkolnego zatwierdzony przez ministerstwo. Wystarczy po prostu naciągaczom nakazać wprowadzenie niezbędnych poprawek − żadne specustawy nie są potrzebne.
Idea jednego taniego podręcznika wart jest dyskusji, ale pomysł, żeby ministerstwo, na złość „lobbystom”, samo go napisało i wydało, to już populistyczny odlot. Równie dobrze mógłby minister Zdrojewski zlecić swoim urzędnikom nakręcenie superprodukcji o Wałęsie, zamiast pompować pieniądze w produkcję Wajdy i książkę Głowackiego via jakiś PISF. Nie byłoby taniej?
Najbardziej jednak horrendalne jest to, że rozpaczliwa improwizacja pani Kluzik-Rostkowskiej nie pozostawiła wątpliwości, że pomysł spadł na nią i jej resort jak grom z jasnego nieba. Ot, kolejna wrzutka Donalda, wymyślona na poczekaniu, w drodze na „konfę” − tak jak wejście do strefy euro w 2012 r. czy „katarski inwestor”.
„Pierwszy” tak ma − chlapnie coś na plenum, a ty potem, biedny ministrze, wykaż się refleksem w udawaniu, że pomysł jest jak najbardziej realny, przygotowania idą pełną parą i w ogóle jest spoko. Na szczęście nie trzeba tego picu uprawiać zbyt długo; za tydzień, dwa tygodnie premier wymyśli kolejne nowe otwarcie, sypnie nowymi obietnicami i o poprzednich stopniowo wszyscy zapomną.
foto: wiki/najuan