Politycy wszystkich partii skarżą się na niechętny stosunek wyborców wobec ich „out-door`owej” aktywności związanej z kampanią europejską. Syczący swe pretensje ludzie często wypominają luksusowe życie jakie wiodą deputowani do Parlamentu Europejskiego. Widać, że nie jest to tyle niechęć do polityki w ogóle, czy konkretnych partii, co niechęć do klasy „europróżniaczej” – bo tak postrzegają działalność Parlamentu Europejskiego nader liczni wyborcy. Dodajmy do tego, że wyborcy niewiele wiedzą o instytucjach unijnych, nie rozumieją ich istoty, uważają je za odległe, obce i chyba niepotrzebne. Ten mix sprawia, że frekwencja w tych wyborach nie zaimponuje swoją wysokością.
Naprzeciw zapotrzebowaniu tych wszystkich, którzy uważają europosłów za próżniaków i darmozjadów wyszedł … europoseł. Marek Migalski wydał książkę, w której potwierdza wszystkie najgorsze podejrzenia wobec Parlamentu Europejskiego i jego członków. Książeczka – o tytule „Parlament ANTY-Europejski” - jest całkiem zgrabnie napisana, więc szybko i gładko czyta się o marnotrawstwie publicznych środków, legalnym kantowaniu instytucji unijnych, i inkasowaniu dziesiątek tysięcy euro każdego miesiąca. Każdy by tak chciał, ale wiadomo, że tylko nieliczni mogą dorwać się do tego miodu. Zatem reszta, która to przeczyta, może tylko zgrzytać zębami i pomstować na trutni ze Strasburga i Brukseli. Oraz zemścić się nie idąc w ogóle do wyborów.
I kto wie, czy to nie jest jedna z intencji autora. Migalskiemu – jako reprezentantowi Polski Razem Jarosława Gowina – zależy na niskiej frekwencji. Ta bowiem im niższa tym bardziej zwiększa szanse jego ugrupowania na przekroczenie progu wyborczego. Ktoś zacznie drwić, że książka Migalskiego to za mało, aby zniechęcić jakieś wielkie tłumy wyborców do głosowania, bo Polacy prawie wcale nie czytają. To prawda – żyjemy w czasach rekonkwisty analfabetyzmu i ciemnoty. Coraz więcej spośród nas cierpi na wstręt wobec słowa drukowanego. Ale można założyć, że pamflet Migalskiego przeczyta kilkadziesiąt tysięcy osób. Ich opinia może zniechęcić do głosowania w wyborach europejskich jakąś grupę bliskich im osób, które książki nie przeczytały. Lecz to nie wszystko – szum wokół rewelacji Migalskiego zrobił „Superexpress” – a jedno wydanie tego tabloidu czyta przynajmniej pół miliona osób. Reklamę zrobił TVN – zatem kolejne kilkaset tysięcy osób otrzymało komunikat o plugawym życiu MEP-ów, czyli członków Parlamentu Europejskiego. Dorzućmy do tego jeszcze kilka innych portali, które też podekscytowały się praniem brudów przez jednego z MEP-ów.
Czy ta metoda będzie skuteczna? Dziś tego nikt nie potrafi powiedzieć. Ale kalkulacja jest następująca: w 2009 r. w wyborach europejskich uczestniczyło 7 mln 364 tys. Polaków – co stanowiło 24 proc. uprawnionych do głosowania. Wiele wskazuje na to, że teraz będzie niższa frekwencja. W 2004 r. frekwencja ledwie przekroczyła 20 proc. – głosowało 6 mln 265 tys. osób. Wystarczyło, że komitet wyborczy zdobył 314 tys. głosów, aby przekroczyć próg wyborczy. Dlatego wtedy do PE weszło trzech deputowanych SdPl. Najlepszy z nich – Dariusz Rosati, dziś PO – zdobył 78 tys. głosów.
Tak więc Marek Migalski napisał swoją książkę nie tylko dla sławy i rozgłosu, lecz także dla obrzydzenia wyborów, w których startuje. A ponieważ napisał w niej co sądzi o innych polskich eurodeputowanych być może ma też nadzieje na kilka głośnych procesów, czyli kolejną darmową reklamę. Zwłaszcza ze strony kilku posłanek PO, które raczył nazwać idiotkami. Oby tylko nie przedobrzył ze swoim planem – bo co będzie, jak obrzydzi głosowanie akurat tym, którzy chcieli go poprzeć?