Uznaję Putina za groźnego dla pokoju, odrzucam politykę Rosji i uważam, że imperialny komponent jej tradycji (obecny zarówno w stalinizmie, jak i – w innych formach – w polityce caratu) jest dla Polski niezmiernie groźny. Jednak nie jestem i nigdy nie będę rusofobem.
A powód jest niezmiernie prosty: znam i cenię kulturę rosyjską, zaczytuję się w tekstach Fiodora Dostojewskiego i odkrywam w nich głębię człowieczeństwa oraz podziwiam ruskie ikony, a do tego pamiętam, że jedną z największych ofiar męczeństwa w XX w. złożyli Rosjanie, należący do rosyjskiej Cerkwi prawosławnej. Zapomnienie o nich, pomijanie wkładu wielkiej rosyjskiej kultury do skarbnicy kultury świata i bogactwa Kościoła są znakomitym przykładem ślepoty oraz irracjonalności fobii. Także takich, które z politycznego punktu widzenia mogą się wydawać uzasadnione.
Pospieszalski jednak ani owego bogactwa, ani wkładu w kulturę światową – nie wspominając już o męczeństwie prawosławnych Rosjan – nie dostrzega. A nie dostrzega, bo zbudował sobie własną, wygodną, tyle że nieprawdziwą definicję rosyjskości, w której jest miejsce tylko
na „połączenie despotyzmu Bizancjum z dzikim okrucieństwem Czyngis-chana”. Kłopot z tą definicją jest tylko taki, że jest ona nieprawdziwa. Bizancjum bowiem wcale nie było aż tak despotyczne, jak chciałby Pospieszalski (a dowodem na to jest choćby słabość, z powodu której upa- dło), ani też despotyzm nie był jedynym elementem jego tożsamości. (...)