Po tych wyborach damy wreszcie spokój, jak sądzę, nieszczęsnemu panu Zabłockiemu, który przed wiekami zhańbił „klejnot szlachecki”, handlując mydłem i ku przemożnej radości innych panów braci na handlu tym stracił. Po tych wyborach będziemy mówić: „Wyszedł jak Kwaśniewski na Palikocie”. A może: „Wyszedł jak Palikot na Kwaśniewskim”. W zasadzie obaj panowie mają bowiem prawo być na siebie obrażeni.
Palikot miał partię, ale do powtórzenia sukcesu, osiągniętego w wyborach parlamentarnych cokolwiek „na małpę”, brakowało mu namaszczenia na poważnego polityka. Kwaśniewski miał poważanie jako były prezydent i mianowany Europejczyk, ale do powrotu z politycznego marginesu brakowało mu, po skłóceniu się z SLD, partii. Połączenie sił wydawało się oczywiste. Efekt – Kwaśniewski jako sojusznik Palikota stracił poważanie, a partia kameleona z Biłgoraja, sprowadzona poniżej progu wyborczego, zaczęła się kruszyć i najpewniej wkrótce się posypie. Zresztą nawet gdyby próg w eurowyborach przekroczyła, spryciarze Kwaśniewskiego ułożyli listy w ten sprytny sposób, że do Brukseli i tak pojadą tylko oni.
Jest w tym coś pocieszającego. Okazuje się, że jednak istnieje granica, której polityk przekraczać nie może. Że nie można udawać antysystemowego, jakby się przyszło na świat dopiero po opuszczeniu PO, a jednocześnie promować starych aparatczyków albo miotać gromy na Millera za więzienia CIA, mając na „jedynce” byłego szefa BBN, który ten deal dopinał. I że nie można sadzić się na poważnego, europejskiego polityka w sojuszu z wulgarnym klownem, znanym głównie z wymachiwania plastikowym sobowtórem i bezustannego zmieniania poglądów. To znaczy – można oczywiście wszystko, ale jest to przekroczenie granicy, poza którą „ciemny lud” serwowanego mu spektaklu już nie kupuje.
Miło słuchać, jak teraz Palikot, który tak się starał o patronat Kwaśniewskiego, wylewa żale, że były prezydent się należycie nie zaangażował i – na jednym oddechu – że jego poparcie już nic nie jest warte. Miło dowiadywać się o kajaniach Siwca, Kwiatkowskiego i Kalisza oraz próbach powrotu do postkomuszej macierzy. Jednak najmilej wiedzieć, że jakaś granica obciachu i cynizmu, choćby nawet bardzo rozciągliwa, jednak istnieje.