Wtedy, w latach 1986–1991, jawił się on politykom w Berlinie, Paryżu czy nawet Waszyngtonie jako nadzieja na wyrwanie się z potwornego lęku przed wojną jądrową, który dławił Zachód od końca lat 70. Niemcy z kolei widzieli w nim szansę na zakończenie zimnej wojny i uniezależnienie się od Stanów Zjednoczonych jako gwaranta atomowego parasola nad Niemcami. Kult Gorbaczowa wzmacniała też odwieczna obawa polityków zachodnich przed „twardogłowymi”, którzy okażą się gorsi i jeszcze bardziej brutalni.
Polacy patrzyli na Gorbaczowa bez większych emocji. Słusznie widzieli w nim polityka, który rozpaczliwie próbuje zatrzymać rozpad Związku Sowieckiego. Tutaj, nad Wisłą, widzieliśmy znacznie lepiej, że cała tak wysławiana pierestrojka i głasnost to łabędzi śpiew propagandowy imperium, które przestaje działać. Nie dlatego, że znalazło w sobie siły, aby zhumanizować socjalizm i nadać mu ludzkie oblicze, ale dlatego, że przegrało rywalizację wojenną wskutek odwagi Ronalda Reagana.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.