Jak zwykle w takich sytuacjach, najciekawszy jest ten pierwszy moment, zanim do wystawionych na medialny front funkcjonariuszy agit-propu dotrą esemesy z wytycznymi. Udawać, że nie ma tematu? Mówić? Ale co mówić? Iść w zaparte, „na Paradowską”, to jednak dla słabiej od niej umocowanych ryzykowne, bo Tusk gotów powtórzyć manewr z afery hazardowej i sam wsiąść na zaatakowanych, zostawiając ich obrońców z przysłowiowym w garści. Bardziej jeszcze niż funkcjonariuszy medialnych dotyczy to partyjnych, nieraz już zaskakiwanych nagłą zmianą frontu „pierwszego” – odcinać się, czy bronić?
A co zrobi Tusk, jeden Bóg raczy wiedzieć – on sam wyznaczył specjalistom dość odległy, bo dopiero poniedziałkowy termin na zbadanie fokusów, co ma myśleć, aby myśleć to, czego po nim oczekują wyborcy.
Kto może, znika, zakopuje się pod kamieni kupę i udaje że go nie ma. Nawet ministrowi Sikorskiemu jakby twitter odebrało, ćwierknął coś o Bliskim Wschodzie i od doby – ani dudu.
No, ale nie każdy się może schować. Więc żeby coś mówić – że to brzydko nagrywać ludzi, którzy o tym nie wiedzą. Że to nielegalne. Że ktoś to zrobił w jakimś celu, niewątpliwie w nikczemnej chęci zaszkodzenia Partii i rządowi.
Ludzie, którzy z pasją i ogniem rzucali się na taśmy Beger „wkręcającej” pisowców w rozmowy o poparciu za stołki, teraz z podobnym zapałem upierają się, że dilujący kiełbasą wyborczą z NBP za Ministra Finansów dresiarze poprzebierani w garnitury prezesów i ministrów to zatroskani o dobro publiczne państwowcy. Całe chóry autorytetów, które do wczoraj śpiewały wielogłosową kantatę o najlepszym państwie polskim i cywilizacyjnym sukcesie tysiąclecia płynnie przechodzą na „zdroworozsądkowe” stwierdzenia, że no przecież że to państwo istnieje tylko teoretycznie, jego sukcesy to tytułowa kupa kamieni z przyległościami, a najlepszy z możliwych rządów doprowadził do „dupy pogłębiającej się na poziomie budżetu państwa” to każdy wie! Od dawna! Gdzie tu sensacja? Oczywiście, mogli to ująć delikatniej, ale w ogóle to kto słucha nielegalnych nagrań powinien podlegać karze. Nawet moraliści oburzeni niedawno hoffmanowymi przechwałkami uznają zapewne za szampańsko zabawne żarciki z przyrodzenia ministra Hausnera.
Chyba mnie starość dopadła, ale przewidywalność wszystkich tych schizofrenicznych zachowań już mnie zaczyna nudzić. Nie potrzebuję jutro włączać radia, żeby usłyszeć dźwięczny głos wspomnianej pani redaktor, skrzypiącej ze swej kanapy, że to pseudoafera, jakieś żałosne niby-sensacje, bzdury zupełne, nic w tym nie ma oburzającego, poza samym faktem nielegalnych nagrań i próby destabilizowania przy ich użyciu państwa przez medialnych przestępców. Nie muszę się oglądać na tego czy innego pluszowego liska czy misia, by wiedzieć, że będą gorliwie dyscyplinować lemingi przypominaniem, razem z kim się oburzają ci, którzy się oburzają na Belkę i Sienkiewicza, i kto wygra wybory, jeśli dopuścimy, żeby nasi je przegrali.
Z drugiej strony, opozycja waha się pomiędzy nawrotem nadziei, że „naród wreszcie przejrzy na oczy”, a wywołanym wielokrotnym zawiedzeniem tej nadziei depresyjnym przekonaniem, że „ciemny lud” raz jeszcze da sobie narobić na głowę i znowu się to skończy kompletnym Wałbrzychem, tak jak po nagraniach z cmentarza czy spod śmietnika. Po raz kolejny mści się na sympatykach, nie mówiąc o politykach PiS zaniechanie przemyślenia i zrozumienia przyczyn własnej klęski przed siedmiu laty. A wystarczyłoby, przypomnę z właściwą sobie skromnością, przeczytać mój „Czas wrzeszczących staruszków”.
Ponieważ książka jest już niedostępna, wyjaśnię zwięźle jeszcze raz. „Skompromitowanie” władzy samo w sobie nie jest dla Polactwa powodem, by ją odstawiać od koryta, ponieważ w oczach Polactwa cała „klasa polityczna” jest skompromitowana trwale i od zawsze, i bardziej jej już skompromitować nie można. Polactwo bez żadnych nagrań „wie”, że wszyscy politycy to jeden w drugiego złodzieje, może poza tymi kilkoma, których uważa za stukniętych. W pańszczyźnianą duszę przeciętnego współczesnego Polaka głęboko wpisana jest chłopska nieufność do wszystkich, posunięta aż do absurdu skłonność do przypisywania elitom nawet jeszcze większej deprawacji, niż naprawdę. Ta „wiedza”, uważana przez Polactwo za przejaw zdrowego rozsądku i dająca mu poczucie oswojenia rzeczywistości, radzenia sobie z nią, skutecznie opancerza je przeciwko nadziei na istnienie lepszej władzy. Skomunikować się z Polactwem można wyłącznie na poziomie cwaniactwa, poprawy bytu indywidualnego – i tę właśnie komunikację na cwaniackim poziomie do mistrzostwa doprowadził Tusk, przedstawiając się jako facet, który uległością wobec Niemców i Ruskich coś uzyska od pierwszych i nie ściągnie zagrożenia ze strony drugich, a sprowadzając rządzenie do działań pozorowanych – nie naruszy powierzchniowego napięcia układów i układzików, w oplocie których Polak znajduje poczucie osobistego bezpieczeństwa.
PiS miał w roku 2007 złoty róg i przegrał go właśnie przez to, że naruszył owo poczucie bezpieczeństwa. Za sprawą głupiego lansowania się przez Ziobrę na doktorze G. i chybionej kampanii „mordo ty moja” potwierdził medialne oskarżenia (wcześniej zupełnie nieskuteczne) że jest bandą wariatów gotowych każdego – każdego normalnego człowieka, nie tylko jakichś oligarchów – lustrować, szpiegować i łapać za rękę wręczającą „drobne grzeczności” albo rozliczającą na lewo kwity. I to właśnie, a nie podniesione w pisowskiej martyrologii do roli dogmatu „wrogie media”, jest przyczyną trwałej niewybieralności PiS dla większej części wyborców. A zwłaszcza dla tzw. elit, szczególnie tych lokalnych.
Oczywiście, jest jakaś grupa kompletnych Olbrychskich czy Kuczyńskich, wierzących we własne brednie o Kaczyńskim zagrażającym demokracji. Ale większość żelaznego elektoratu doskonale zdaje sobie sprawę, że cały ten antypisowski dyskurs to racjonalizacja zagrożenia bynajmniej nie dla demokracji, ale dla, mówiąc stylem Sienkiewicza, własnej, najbliższej sercu dupy. Kaczyński to uosobienie siły, która chciałaby oczyszczać, lustrować, deregulować, zrzucać z piedestałów. A Tusk nie dlatego jest jedynym wyborem, że jest dobry, rządzi sprawnie, czy ma jakiekolwiek cechy pozytywne poza jedną: odsuwa od istniejącego układu zagrożenie, pozwala mu trwać, nawet jeśli to trwanie oznacza coraz głębsze gnicie i sygnalizujący je smród.
Afera Rywina nie dlatego była przełomem w polskiej polityce, że wstrząsnęła społeczeństwem, ale dlatego, że ten wstrząs wykorzystany został do przewrotu pałacowego, który na dodatek nie za bardzo się udał. Oczywiście nie można wykluczyć, że coś podobnego się powtórzy – nie zaglądam za kulisy władzy, nie wiem, kto się tam na kogo szykuje i z czym. Ale kto zdaje sobie sprawę z powyższych uwarunkowań postkolonialnej Polski (swego czasu, tak nawiasem, bardzo trafnie nazywał je w swej publicystyce, oczywiście nie tak dosadnie jak na życie, także i bohater obecnych taśm, minister „i kamieni kupa” Sienkiewicz – a jakie z tego wyciągnął praktycznie wnioski, to jego sprawa) ten widzi: zasadniczych podstaw tej władzy taśmy Sowy i jej przyjaciół nie naruszają. Żadne kompromitujące taśmy naruszyć ich nie zdołają, dopóki tylko kompromitują. Gdyby sprawiły, że jakaś znacząca grupa społeczna straci poczucie bezpieczeństwa – to będzie zupełnie co innego. Ale dopiero wtedy.
A poza tym, chyba zapomniałem – Kartagina oczywiście powinna być zniszczona, znaczy się, hańba, dno upadku i ogólne ditto na wszystkie w oczywisty sposób słuszne wnioski z kompromitacji, które od tak dawna są dla nas tu oczywiste, że już mi się nie chce przy Dniu Pańskim. Aha, i podziękowanie dla czeskiego tłumacza sławnej powieści Phillipa K. Dicka za inspirację do tytułu.