Mocarstwo może przegrać wojnę, nawet okupując terytorium przeciwnika. W pierwszej wojnie światowej nie naruszono niemieckich granic, a mimo to Niemcy poniosły bezprecedensową klęskę. Choć jednak rząd księcia Maksymiliana Badeńskiego dążył do zawieszenia broni, choć dowództwo armii wiedziało, że wojna jest już przegrana – trzeba było rewolucji, by rozwiązać ręce dążącym do pokoju politykom. Rewolta na uniwersyteckich kampusach i na ulicach amerykańskich miast zmusiła również Stany Zjednoczone do zaniechania obrony Republiki Wietnamu. Czy na coś podobnego można liczyć dziś?
Być może mobilizacja wywoła społeczne wstrząsy, z nadzieją rejestrujemy ich wszystkie potencjalne sygnały. Strzelaninę w punkcie poboru w syberyjskim Ust-Ilimsku, „klasówkowy” bunt uczniów w Chabarowsku, antyputinowską deklarację opozycyjnych radnych jednej z rad dzielnicowych w Petersburgu. Jak do tej pory największym antywojennym ruchem społecznym okazała się jednak ucieczka poborowych za granicę, a nie sporadyczne, izolowane protesty. Być może rosyjskie sfery gospodarcze, świadome katastrofalnych skutków „ekonomii wojennej”, będą kontestować eskalację, być może politycy przeciwni izolacji Rosji od świata będą próbować zmiany władzy. Nadzieje na to ostatnie oparte są na przekonaniu, że Rosja musi uczestniczyć w międzynarodowych strukturach współpracy, nie biorą jednak pod uwagę, że w Rosji w elitach (szeroko rozumianej) władzy są również tacy, którzy chcą po prostu reguły współpracy międzynarodowej obalić. Dlatego pobór, który w planie osobistych rządów Putina można traktować jako akt desperacji – w szerszym planie rosyjskiej polityki może mieć swoją logikę. Dla tych, dla których świat „wielobiegunowy” to nie tylko hasło kontestacji porządku międzynarodowego, lecz także realny postulat jego całkowitej zmiany. Obalenia tych reguł, które – nomen omen – można nazwać atlantyckimi; nie od NATO, ale od ogłoszonej w 1941 r. Karty atlantyckiej.
Tako rzecze Fiodor Łukjanow
Żeby lepiej zrozumieć tę perspektywę, warto posłuchać Fiodora Łukjanowa. Ten liberalny imperialista i zwolennik „suwerennej demokracji”, wyglądający na profesora literatury z prowincjonalnego uniwersytetu na środkowym zachodzie USA, wydawca „Russia in Global Affairs”, od lat stara się elegancko tłumaczyć Zachodowi polityczne roszczenia Kremla. Również w czasie obecnej wojny. Z melancholią pisze, że „cała historia ludzkości sprowadza się do ustanawiania granic i prób ich przekraczania, dosłownie i w przenośni”. To, że o tym zapomnieliśmy, jest pokłosiem złudzeń, które zaczęły się rodzić pół wieku temu i przetrwały upadek Związku Sowieckiego. Ich początkiem był Akt końcowy helsińskiej Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, w którym – szczerze oświadcza Łukjanow – „w istocie chodziło o podział sfer wpływów między ZSSR i USA, oparty na uznaniu istniejących granic, tak formalnych (narodowych), jak i nieformalnych (politycznych). Przy czym w tej drugiej sferze był pewien niuans: Moskwa zgodziła się na »trzeci koszyk«, czyli górnolotne zasady humanitarne, co otworzyło wyrwę wewnątrz granic politycznych. To zaś odegrało pierwszoplanową rolę później, szczególnie w zaostrzeniu kryzysu systemu sowieckiego”. Potem „konfrontacja przekształciła się w próby przekroczenia niewidzialnych granic mentalnych i ideologicznych” i „jakkolwiek do tego doszło, system przestał funkcjonować. To, co teraz widzimy, pokazuje, że problem granic wraca w swej wersji najbardziej klasycznej. Rosja próbuje rozwiązać problem granic mentalnych i ideologicznych, modyfikując granice terytorialne”.