Doroczna impreza polskich feministek jest oczywiście „kongresem kobiet” w takim samym stopniu, w jakim zjazdy komunistyczne były „kongresami ruchu robotniczego”. Prawo do przemawiania w imieniu kobiet jako takich, a w szczególności w imieniu kobiet polskich, uzurpuje sobie grono aktywistek o poglądach, najdelikatniej mówiąc, mocno niereprezentatywnych dla ogółu. Jak bardzo niereprezentatywnych, dowiodły przeprowadzone na jednym z kongresów prawybory, w których po 40 proc. głosów zdobyły PO i SLD, kolejne 10 proc. – partia Razem, a PSL i partie prawicowe nie wyszły ponad 2–3 proc.
Tak dobrane kobiece grono siłą rzeczy formułuje przekazy w stu procentach zgodne z przekazem byłej partii rządzącej, obecnie jako największa partia opozycyjna starającej się przejąć kontrolę nad całym antypisem, umieszczając go na układanej przez Donalda Tuska „wspólnej liście”. A ponieważ partia ta ma wiele mocniejszych rezonatorów i bardziej wpływowe, nie mówiąc już o obliczalności, „autorytety”, głos zawodowych kobiet brzmi raczej słabo i kolejne kongresy w coraz mniejszym stopniu przebijają się do głównego nurtu mediów. Już bardziej zauważają je media „prawicowe”, dla których rozmaite zachowania uczestniczek – w rodzaju malowniczego „tańca równości” czy zakładania sobie na głowy, w proteście przeciwko nikt już nie pamięta czemu, papierowych toreb, niczym w serialu „Allo, allo” – traktują jako źródło tzw. beki.
Tusk, menstruacja i dekolt
„Nagroda dla Tuska to chyba jedyna rzecz, jaka przebije się z tegorocznego Kongresu Kobiet” – skomentowała na bieżąco publicystka i blogerka Kataryna, znana z życzliwości jeśli nie dla środowisk feministycznych, to co najmniej dla większości ich postulatów.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.