Uderzenie na Moskwę zmieni losy wojny?
  • Grzegorz JaniszewskiAutor:Grzegorz Janiszewski

Uderzenie na Moskwę zmieni losy wojny?

Dodano: 
Tu-141
Tu-141 Źródło:Wikipedia / MAKS, Zhukovskiy, CC BY 2.5
W grudniu br. z frontu wojny na Ukrainie dobiegły nieoczekiwane wiadomości. Zaatakowane zostały bazy lotnicze położone daleko w głębi Rosji.

Uszkodzono strategiczne bombowce dalekiego zasięgu, były też ofiary w ludziach. Co prawda Ukraińcy nie przyznali się ofcjalnie do tych ataków, ale posiadanie przez nich takich zdolności może znacząco wpłynąć na przebieg konfliktu.

Złamać Ukraińców

Na początku września bieżącego roku Rosja zmieniła swoją taktykę na Ukrainie. Dotychczasowe niewielkie, wręcz homeopatyczne użycie precyzyjnych rakiet balistycznych i manewrujących na cele militarne, zastąpione zostało zmasowanymi atakami na ukraińską infrastrukturę energetyczną i cele cywilne. Do tego czasu zapasy rakiet Iskander i Kalibr, startujących z wyrzutni naziemnych i morskich zostały znacząco przetrzebione. Rosjanie zaczęli więc używać dostarczonych przez Iran dronów Szached -136 (nazywanych przez Rosjan Geran – 2) i pocisków powietrze – ziemia, odpalanych ze strategicznych bombowców dalekiego zasięgu.

Celem miało być sparaliżowanie ukraińskiego systemu energetycznego przed nadchodzącą zimą, obezwładnienie systemu obrony, a przede wszystkim zastraszenie społeczeństwa i złamanie jego woli oporu. Ukraina przed wojną posiadała jeden z najbardziej rozbudowanych systemów obrony przeciwlotniczej w Europie. Jednak pół roku działań zbrojnych znacząco osłabiło jego możliwości. Nawet najlepszy system nie jest też w stanie chronić tak licznych i rozproszonych, a przy tym łatwych do zidentyfikowania i trafienia obiektów. Odpowiedzią Zachodu były dostawy na Ukraine zestawów przeciwlotniczych i przeciwrakietowych z własnych zapasów. Mimo tego, ponoszone straty były ogromne.

Ukraińskie władze chcąc przełamać impas zdecydowały się prawdopodobnie na odwetowy atak na wrażliwe cele położone głęboko na terytorium Rosji. 5. grudnia zaatakowana została baza lotnicza w Diagilewie, położona w pobliżu Riazania, ok. 500 km od granicy z Ukrainą. Mieści się tam 43. Centrum Przygotowania i Doskonalenia Załóg Lotnictwa Dalekiego Zasięgu, gdzie stacjonowały samoloty Tu – 95 i Tu 22M3. W wyniku ataku miał zostać uszkodzony jeden Tu 22M3, który akurat był tankowany przed lotem. Eksplodowała też znajdująca się w pobliżu cysterna z paliwem.

W tym samym dniu zaatakowana została baza lotnicza w Engelsie - prawie 700 km od granicy. Stacjonują tam 121. i 184. pułki lotnictwa ciężkiego, wyposażone w strategiczne bombowce Tu-95MS i Tu-160. Tam miały zostać uszkodzone dwa Tu-95. Trzech żołnierzy miało zginąć, a czterech odnieść rany.

Podobny atak na bazę w Engelsie nastąpił ponownie 26. grudnia. Tym razem Rosjanie potwierdzili śmierć trzech członków personelu technicznego, którzy mieli zginąć od spadających odłamków.

Ukraińskie władze powstrzymały się od oficjalnego komentowania tych wydarzeń, ograniczając się do internetowych wpisów o „karmie”, która spotkała Rosjan. Pozostaje więc pytanie, czy Ukraińcy byli zdolni do tych ataków, a raczej czy będą do nich zdolni nadal. I jakie mogą być ich skutki w toczącej się wojnie?

Drugie życie Jerzyka

Po pierwszym ataku Rosjanie przekonywali, że za ataki odpowiedzialne są ukraińskie drony Tu-141. Ta sowiecka jeszcze konstrukcja powstała na przełomie lat 70. i 80tych XX w. jako część kompleksu rozpoznawczego „Striż” czyli "Jerzyk". Kompleks służył do zbierania informacji nad terenem przeciwnika – tam gdzie ryzyko użycia maszyn załogowych było zbyt duże. Samoloty przeznaczone były do wykonywania misji na niskim pułapie - od 50 do 300 m. Miało to zapobiegać ich wykrywaniu przez radary obrony przeciwlotniczej. Długość napędzanego odrzutowym silnikiem Tupolewa wynosi ponad 14 metrów, szerokość niecałe 3, a wysokość niemal 2, 5 metra. Przy gabarytach małego atobusu i wadze ok. pięciu ton, mógł on poruszać się z prędkością ok. 1000 km/h, przenosząc sprzęt rozpoznawczy o wadze kilkuset kilogramów.

Odziedziczone po Armii Radzieckiej zestawy zostały wycofane ze służby na początku lat 90tych, pozostając w ukraińskich magazynach. Po wybuchu konfliktu na wschodzie Ukrainy w 2014 r. ze zwględu na braki w lotnictwie wojskowym zostały przywrócone do służby, rozpoznając pozycje separatystów.

Zastanawiające informacje o ich wykorzystaniu zaczęły dochodzić od początku ukraińsko – rosyjskiej wojny w 2022 r. 11. marca rozbiły się dwa Tu-141, wystrzelone z okolic Winnicy na Ukrainie. Jeden spadł na Krymie, drugi przeleciał ponad 700 km nad Rumunią i Wegrami i spadł na parking na osiedlu mieszkaniowym Jaruń w Zagrzebiu, niszcząc ponad 100 zaparkowanych samochodów. Chorwaccy śledczy badając wrak znaleźli w nim głowicę zawierającą 120 kg ładunku wybuchowego. W maju, czerwcu i lipcu podobne, ale mniejsze drony typu Tu-143 atakowały rosyjskie cele w pobliżu Charkowa i Kurska w Rosji. Wyglądało na to, że Ukraińcy przerobili rozpoznawcze samoloty na bojowe drony - kamikadze.

Dron sowiecki czy ukraiński?

Zastosowanie ich do ataku w głębi Rosji wydaje się prawdopodobne. Zasięg około 1000 km pozwoliłby razić cele w Engelsie i Diagilewie, a nawet dolecieć do Moskwy. Ukraińcy musieliby je wyposażyć w zaawansowany system nawigacyjny oparty na GPS i dodać głowicę bojową o wadze kilkuset kilogramów, którą aparat mógłby unieść.

Zagadką pozostaje, dlaczego nie reagowała rosyjska obrona przeciwlotnicza, pozwalając wlecieć tym aparatom na głębokość kilkuset kilometrów w głąb Rosji? Zwłaszcza, że ich celem były bazy lotnicze, zwykle silnie chronione przed takimi atakami.

W przypadku użycia Tu-141 z pewnością pomocny był niski pułap, na jakim mogą operować te samoloty. Jednak nawet wtedy powinny były zostać wykryte przez rosyjskie stacje radiolokacyjne. Nie stało się tak prawdopodobnie z kilku względów.

Wiele baterii systemu S-300 - podstawowego rosyjskiego środka obrony przed podobnymi zagrożeniami, zostało ściągniętych z innych rejonów Rosji i skoncentrowanych na Ukrainie. Również te z Syrii czy Obwodu Kaliningradzkiego. Ukraińcy prawdopodobnie nauczyli się omijać ich sektory obserwacji przy pomocy rozpoznania satelitarnego. Po ich ominięciu, w przerzedzonym systemie obrony, stacje przeznaczone do bezpośredniej ochrony baz lotniczych w Diagilewie i Engelsie mogły już nie mieć czasu na reakcję. Zwłaszcza na tak nisko lecące, i z tego względu późno wykryte obiekty. Wpływ na to mogło też mieć słabe wyszkolenie i brak doświadczenia załóg ściąganych na miejsce tych, wysłanych na Ukrainę.

Jednak teoria, że to sowieckiej proweniencji sprzęt posłużył do ataku celów w głębi Rosji wcale nie musi być prawdziwa. Ukraińcy już w 2020 r. dysponowali prototypem drona "Sokił – 300". Z silnikiem Rotaxa był on zdolny pokonać nawet 3300 km, przenosząc do 300 kg głowicę bojową. Prace nad nim przerwał wybuch wojny, niewykluczone jednak, że Ukraińcy doprowadzili projekt do końca. W październiku br. przedstawiciel ukraińskiego państwowego koncernu zbrojeniowego Ukrobronprom stwierdził, że prowadzi on zaawansowane prace nad dużymi dronami bojowymi. Aparaty miały mieć zasięg ok. 1000 km i głowicę bojową o wadze 75 kg. W tym wypadku problemem mogła być niewielka – w porównaniu z odrzutowym Tu-141 – prędkość, a tym samym czas dolotu do celu w najbardziej pożądanym momencie.

Według niektórych źródeł, Ukraińcy wyprodukowali całkowicie nowy rodzaj aparatu, wykorzystując w ramach odwróconej inżynierii drony chińskie. Ataki mogły też być wynikiem działania ukraińskich sił specjalnych. Prawdopodobnie bez nich i tak się nie obyło. Podobne uderzenia, przeprowadzane z powietrza wymagałyby bowiem precyzyjnych danych o czasie przygotowywania rosyjskich samolotów do misji bojowych, a zapewne i oznaczenia celów przez znajdujących się na ziemi operatorów. Zwłaszcza ostatni atak, z 26 grudnia, w którym zginęło trzech oficerów odpowiedzialnych za przygotowywanie rosyjskich ataków rakietowych byłby trudny do przeprowadzenia bez pomocy żołnierzy operujących na miejscu.

Zwrot w wojnie?

Niezależnie od tego, czym naprawdę atakowali Ukraińcy, wywołało to poważne reperkusje. Rosyjskie bombowce strategiczne po atakach zostały przeniesione na inne lotniska. Po ataku z 26. grudnia, cztery do sześciu maszyn Tu-95 zostało wysłanych do oddalonej o 5 tysięcy kilometrów bazy Ukrainka na rosyjskim Dalekim Wschodzie. Możliwość niespodziewanego ataku zmusza Rosjan do podejmowania środków zapobiegawczych, co musi wpływać na skomplikowanie i czas prowadzonych operacji. Ataki te – o ile zostały dokonane przez samoloty – obnażają również słabości rosyjskiej obrony przeciwlotniczej, która nie będzie w stanie wykryć i zniszczyć również nisko lecących pocisków typu cruise.

Nie wiadomo, iloma aparatami zdolnymi do takich ataków dysponuje Ukraina. Łącznie wyprodukowano około 150 Tu-141, z czego tylko część została w kraju. Jeszcze mniej wiadomo o ewentualnych możliwościach produkcyjnych nowych dronów. Być może ostatnie ataki były tylko testami przed wykorzystaniem ich na szeroką skalę.

Nie są też znane dokładne zniszczenia, jakim uległy rosyjskie samoloty. Rosja nie ma ich zbyt wiele, bo ok. sześćdziesięciu Tu-95. Z tego około 20 maszyn jest w pełni sprawnych i gotowych do lotów. Przy braku możliwości produkcji nowych samolotów strategicznych przez Rosję wyeliminowanie choćby jednego z nich stanowi niepowetowaną stratę. Jest to też ostrzeżenie dla Rosjan przed dalszymi atakami, chociaż ze względu na niewielką intensywność, raczej mało skuteczne. Nie należy się raczej spodziewać, że takich ataków w najbliższym czasie będzie znacząco więcej. Tym bardziej, że same w sobie mogłyby one odmienić losy wojny.

Decydujące starcie

Ważniejsze są raczej psychologiczne skutki takich uderzeń. Nie chodzi tylko o odwet. Przeniesienie wojny na terytorium przeciwnika, i to na jego głębokie zaplecze zawsze działa deprymująco, zwłaszcza na ludność cywilną. W zasięgu ukraińskich ataków znalazła się choćby rosyjska stolica. Jest to kolejne przypomnienie przez Ukraińców Rosjanom, że mogą oglądać wojnę nie tylko na ekranach telewizorów.

Wydaje się jednak, że przy ograniczonym zakresie tych operacji ich pierwszorzędnym celem było wywarcie presji na zachodnich sojuszników. Ukraińcy od miesięcy proszą o dostarczenie pocisków ATACMS do wyrzutni HIMARS o zasięgu około 300 km. Amerykanie dotychczas odmawiali, tłumacząc, że nie chcą umożliwiać ataków na cele położone w Rosji i eskalacji konfliktu. Teraz, widząc że Ukraińcy i tak potrafią tego dokonać, w dodatku atakując jedynie cele militarne, mogą zmięknąć w tym względzie przy kolejnym pakiecie pomocowym.

Bardziej prawdopodobnym wydaje się jednak, że po takich atakach państwa Zachodu okażą się bardziej chętne do przekazywania Ukrainie jeszcze większej ilości zestawów przeciwlotniczych. Ukraina może tu doskonale grać kartą eskalacji wojny, której rozmiarów nie ujawnia, a której obawia się Zachód.

Z kolei Rosjanie, jak stwierdził w niedawnym wywiadzie udzielonym dla The Economist głownodowodzący Ukraińskich Sił Zbrojnych gen. Wałerij Załużny, desperacko szukają sposobu na wstrzymanie walk. Przy impasie w działaniach lądowych na wschodzie Ukrainy pozostaje im w zasadzie tylko atakowanie infrastruktury krytycznej i celów cywilnych. Przerwa pozwoliłaby im dokończyć drugą falę mobilizacji i odbudować mocno nadwyrężony potencjał przed spodziewaną w lutym - marcu wielką ofensywą.

Skuteczna ukraińska obrona przeciwlotnicza wytrąciłaby z ręki ten jeden z nielicznych atutów, które zostały Rosjanom w tej wojnie. W tym sensie skutki obecnej wojny w powietrzu mogą okazać się decydujące dla dalszych losów konfliktu.

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także