To nie jest stwierdzenie ani zaskakujące, ani szokujące. Jest natomiast całkowicie sprzeczne i niespójne z idyllicznym obrazem polsko-ukraińskiej wspólnoty, kreowanym od 24 lutego przez dużą część polskich polityków i publicystów.
Ci przytomni na konkurencję od dawna wskazywali. Jak pokazuje rozwój sytuacji, pojawiła się ona szybciej niż dopiero po zakończeniu działań wojennych, bo właściwie już w ubiegłym roku, kiedy Ukraina – a tak naprawdę w dużej mierze ukraińskie mafie – zaczęły wpychać na polski rynek swoje produkty rolne, niespełniające norm, których muszą przestrzegać polscy rolnicy. Chodzi przecież nie tylko o zboże.
Ukrainofile znaleźli się w niełatwej sytuacji. Realistyczne słowa Podolaka wzbudziły poruszenie i stały się kolejnym dowodem na to, że Kijów gra w twardą grę, w której nie ma miejsca na sentymenty. Co dla realistów znów nie było żadnym zaskoczeniem. Sam wskazywałem na to od pierwszych tygodni wojny, gdy Ukraina desperacko starała się za pomocą różnych zabiegów wciągnąć Zachód do wojny, podczas kiedy jego stanowisko nie było jeszcze wykrystalizowane.
Przyjęto zatem kilka linii argumentacji. W ramach kampanii wyborczej politycy obozu władzy zaczęli może nie grzmieć, ale głośno mówić o ukraińskiej niewdzięczności. To oczywiście absurd – realiści od samego początku wskazywali, że w relacjach międzynarodowych żadnej wdzięczności nie ma. Odwoływanie się teraz do takiej kategorii jest czystym populizmem. Jeśli chcieliśmy lub chcemy coś od Ukrainy uzyskać, to możemy to osiągnąć jedynie poprzez konkretny nacisk tam, gdzie mamy jeszcze możliwość go wywrzeć. Takich sfer jest niestety coraz mniej, bo nasze zasoby roztrwoniliśmy za bezdurno, ale coś tam by się jeszcze znalazło. Na przykład zawsze mogą wystąpić jakieś obiektywne problemy podczas podróży tego czy innego ukraińskiego oficjela na Zachód przez polskie terytorium. I te problemy mogą się zacząć powtarzać.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.