Po roku 2007 Roman Giertych zrobił wiele, żeby zostać zaakceptowanym w kręgach lewicowo-liberalnych. Trzeba jednak mu przyznać, że, aż do niedawna, nie wszystko: nie posunął się do złożenia samokrytyki, odcięcia od ojca i dziadka (choć od Romana Dmowskiego już tak) i nawrócenia się na progresywizm. Faktem jest, że nie odchodząc od narodowo-katolickich poglądów, nie deklarował ich też w ostatnich latach, po prostu milczał na temat imponderabiliów, skupiając się na agregowaniu nienawiści wobec PiS i Kaczyńskiego. Najwyraźniej liczył, że jeśli będzie dla liberalnej lewicy i osobiście dla Donalda Tuska użyteczny, to dostanie immunitet na popieranie ich z pozycji „faszystowskich”. Były szef Młodzieży Wszechpolskiej zupełnie nie zrozumiał, jakie są cele i metody działania polityka, którego reprezentował w sądzie i na którym zawiesił wszystkie swoje nadzieje, ani jak funkcjonuje środowisko, do którego aspirował.
Peowski Wallenrod
Z dzisiejszego punktu widzenia szanse na zrealizowanie planu wejścia do establishmentu miał Giertych bardzo krótko: podczas chaosu, który zapanował wskutek rozpadu koalicji PiS z Samoobroną i LPR, gdy starał się o stworzenie rządu „wszyscy przeciwko PiS”, od SLD do niego i Leppera, jako kandydata na „ponadpartyjnego” premiera wysuwając byłego prokuratora Janusza Kaczmarka. Większość lewicowo-liberalnych elit była skłonna się na to zgodzić – żyły one wtedy w przekonaniu, że PiS wygra przyśpieszone wybory i jedynym ratunkiem jest trwać do końca kadencji, wykorzystując pozostały czas do „zatłuczenia” Kaczyńskiego komisjami śledczymi.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.