Po wyborach pewni możemy być jednego: odbyły się, rząd ich nie fałszował, nie dorzucał kart wyborczych, a wbrew narracji środowisk liberalno-lewicowych w poniedziałkowy ranek nie słyszeliśmy stukotu gąsienic czołgów zwiastujących stan wojenny. Kwestia ważności wyborów i rozpoznanie wnoszonych ewentualnie protestów wyborczych oraz protestów przeciwko ważności referendum leży w gestii Sądu Najwyższego. A konkretnie Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych tego sądu, która, w ocenie przedstawicieli ugrupowań politycznych zamierzających formułować nowy rząd i rozliczać Zjednoczoną Prawicę, w ogóle sądem nie jest. I tutaj pojawia się problem natury logicznej i prawnej.
Zgodnie z obowiązującymi przepisami kodeksu wyborczego Sąd Najwyższy na podstawie sprawozdania z wyborów przedstawionego przez Państwową Komisję Wyborczą oraz opinii wydanych w wyniku rozpoznania protestów rozstrzyga o ważności wyborów i referendum, przeciwko któremu wniesiono protesty. W tym przedmiocie uchwałę podejmuje w pełnym składzie Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych, nie później niż w 90. dniu po dniu wyborów i odpowiednio 60. dniu w przypadku referendum.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.