Podczas gdy w powyborczej Polsce, w próżni władzy-niewładzy, uwaga opinii publicznej skupia się głównie na słownych utarczkach między obozami politycznymi, urastających do rangi informacji dnia, na Bliskim Wschodzie trwa w najlepsze koncentracja sił mocarstw i regionalnych potęg mogąca poskutkować najgorszym. Dla wszystkich.
USA i Izrael dają czytelne znaki gotowości do ewentualnej rozprawy z Iranem, z kolei Chiny i Rosja dają do zrozumienia, że przyglądać się tej potencjalnej wojnie biernie nie zamierzają. Dodając do tego niebagatelną okoliczność w postaci cieśniny Ormuz, przez którą, jak wiadomo, rozlewa się na świat czarne złoto Półwyspu Arabskiego, nie trzeba być prymusem geopolityki, by dostrzec w obecnej sytuacji zarzewia kryzysu, przy którym COVID, a nawet sama wojna na Ukrainie, to niedorostki na tle problemów naszej i tak już wystarczająco biednej planety.
W tej wybuchowej sytuacji jedną z kluczowych ról odgrywa obecny sekretarz stanu USA, Antony Blinken. Jakkolwiek banalnie by to brzmiało, potencjalna wojna, wojna możliwie światowa, zależy przede wszystkim od tego, czy decydenci będą to zarzewie podsycać tudzież gasić.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.