Nie wiem czy Donald Trump, choć sponsorował produkcje filmowe, a nawet sam zagrał niemą rólkę w "Kevin sam w Nowym Jorku", kręconym zresztą w należącym do niego Hotelu Plaza przy Central Parku (też tam, w tym hotelu byłem, wino piłem, ale w filmie nie grałem...), oglądał amerykański film "Beeing there" ("Wystarczy być") w reżyserii Hala Ashby, na podstawie książki Jerzego Kosińskiego, ale na pewno jego tytuł nie będzie mottem jego prezydentury. D. J. Trump chce bowiem przejść do historii nie tylko jako drugi prezydent w dziejach Stanów Zjednoczonych Ameryki, który potrafił po przegranych wyborach, do których stawał jako urzędujący lokator Białego Domu, wrócić po czterech latach, ale też więcej: jako mąż stanu, który chce zmienić Amerykę. Oczywiście po to, aby uczynić ją wielką...
Zieloni wszystkich nacji mogą się bać – prezydent Donald John Trump naprawdę wycofa najpoważniejsze mocarstwo świata ze wszystkich międzynarodowych klimatycznych obcęg, które duszą gospodarkę USA.
Nie wiem czy dotrzyma słowa i wyrzuci jedenaście milionów nielegalnych imigrantów, co obiecywał nie tylko jako kandydat, ale także już jako prezydent-elekt, ale na pewno w znaczący sposób zredukuje ich liczbę (na tym zresztą zarobią prywatne amerykańskie firmy, bo Trump uważa, że nie można nadmiernie absorbować do tego struktur państwowych – być może zresztą po cichu uważając, iż nie są w stanie sobie z tym poradzić).
Na pewno Donald Trump postara się dokonać zmian w amerykańskiej polityce zagranicznej. Dwie z nich odbędą się po hasłem "to samo, ale bardziej". Chodzi o Bliski Wschód i Chiny.
Gdy chodzi o region, który sam Donald Trump nazywa "Middle East", to warto przypomnieć, że to właśnie ten polityk jako prezydent uznał oficjalnie Jerozolimę za stolicę Izraela ku radości elit izraelskich i Żydów amerykańskich. Trump potrafił zyskać poparcie sporej części organizacji żydowskich USA, co nie przeszkadzało mu skądinąd wystąpić na wiecu... amerykańskich muzułmanów, którzy go popierali.
Co do Chińskiej Republiki Ludowej, to nawet trudno powiedzieć, że Trump będzie kontynuował linię Bidena, bo było odwrotnie: to Joseph Robinette Biden wszedł w tej kwestii w buty Donalda Johna Trumpa. Tyle, że zarówno retoryka, jak i praktyka republikańskiej administracji Białego Domu wobec Pekinu będzie zapewne ostrzejsza niż wtedy, gdy rządziła w nim Partia Demokratyczna.
Pozostaje sprawa wojny w Europie Wschodniej. Zapewne nowy-stary prezydent będzie starał się ją zakończyć, tak jak uczynił to z o wiele dłuższą wojną w Afganistanie. Tyle, że podstawowa różnica polega na tym, że o ile w sprawie Kabulu Stany Zjednoczone miały 100 procent akcji, mówiąc metaforycznie, jeśli chodzi o wycofanie się z niego, to w przypadku Kijowa nie jest to takie proste. Za rezygnację Rosji z tej wojny, w której ostatnio idzie jej najlepiej od 2022 roku, trzeba będzie Moskwie politycznie zapłacić. Czym? Oto jest pytanie.
Jedno jest pewne: zaczęła się wielka globalna gra geopolityczna. Oby Polska potrafiła być w niej przy szachownicy, a nie na niej pionkiem...
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.